Jest piątek, drugi dzień w Bieszczadach. Na Otryt wchodzimy teoretycznie bez obciążenia. Nie mamy już śpiworów i ubrań, które zostały na górze w bieszczadzkiej Chacie Socjologa. Niesiemy za to piwo i zakąskę zakupioną w pobliskim sklepie, w którym klientów straszy napis „pieczywo zakupione uważa się za sprzedane”. Tak objuczeni powinniśmy pozornie wchodzić na górę jak młode kozice, tymczasem po 15 minutach słyszymy dobiegający, a co gorsze doganiający nas, z dołu głos. Drepcze za nami koleś z turystycznym plecakiem na grzbiecie, ze śpiworem w jednym ręku, a w drugim z bukłakiem wody. Śpiewa dość głośno i ewidentnie ma niespożyte zapasy energii. Skóry tanio nie sprzedamy i mobilizujemy się do szybszej wspinaczki, bo to wstyd żeby wyprzedził nas śpiewający gość z wiadrem wody. Po kilku minutach dajemy jednak za wygraną, przystajemy i przyglądamy mu się jak nas mija.
„Czy mógłbym do was dołączyć? Na dole wystraszył mnie trochę ten znak <<uwaga niedźwiedzie>>, a gospodarz poradził mi żebym po drodze śpiewał do siebie żeby odstraszyć miśki.”. Ma aparycję Jareda Let,o a na plecach świeżutką, białą koszulę. Trochę się już zziajał. Wiadro wody w ręce okazuje się być reklamówką termoizolacyjną, w której od wyjazdu z Rzeszowa chłodzi lodem piwo i wódkę. W plecaku niesie również zestaw kredek „Star Wars”, które zostawi dla dzieciaków, przyjeżdżających do Chaty Socjologa z rodzicami.
Afryka dzika…
Chata Socjologa przyciąga do siebie przeróżnych ludzi: całe zastępy studentów przyjeżdżających tutaj na długi weekend, żeby połazić po Bieszczadach, kandydatów na zakapiorów, rodziny z małymi dziećmi, które spędzają tu kolejne wakacje. Jest tu taki gość, który zawsze zanim coś powie mówi „Uwaga!”. Są goście, którzy kończąc wczorajszą imprezę opowiadają o 10:00 rano wychodzącym na szlak współmieszkańcom o ojcu który bił. Są ludzie, którzy przez ostatnie 4 lata przyjeżdżali tutaj 8 razy w roku, a jeśli przeszkadzała im w tym praca, to ją rzucali. Zdecydowana większość obecnych czuje się tu jak w domu, już tu kiedyś była nie raz, nie dwa, nie trzy.
Chata jest trochę jak z baśni, bo wokół tylko zieleń Bieszczad, sielskie widoki oraz opowieści o dzikich zwierzętach i resztkach ich krwawych uczt. Z drugiej strony jest trochę jak z mokrego snu Lenina, którego podobizna ozdabia ścianę przy wejściu do kotłowni (czyli niewielkiej trzyosobowej sypialni na piętrze). Nie ma tu za bardzo prądu ani bieżącej wody, a dom leży w dwóch strefach czasowych. W pomieszczeniach, w których brak okien wychodzących na zachód słońce zajdzie dużo wcześniej niż w sali kominkowej. Wydaje się, że Chatę Socjologa można kochać albo nienawidzić. No bo brak toalety, prysznice w misce lub w zimnym strumieniu, wszechobecna cisza przeplatająca się z hałasem – tu cisza nocna nie obowiązuje. Śpi się na piętrze i wyżej. Na wejściu wyłącza się komórki. Załatwia się na dworze. Za potrzebą biegnie się do lasu, do sławojki, gdzie czekają na was otryckie limeryki defekacyjne, niektóre całkiem zgrabne.
W sali kominkowej królują drewniane stoły i ławy, nie brakuje tu też przeróżnej maści rekwizytów, które ktoś w swojej fantazji przyniósł do oddalonej o godzinę drogi od najbliżej cywilizacji chatki. Pozorny rozgardiasz i ciemna aura rozjaśniana jest oczywistymi symbolami kobiecej obecności – na każdym stole leży flakon z polnymi kwiatami. Każdy stół jest trochę innej wysokości, po ich bokach kryją się pojedyncze łóżka. W sezonie jest tu zwykle nadmiar chętnych do spania. Jak to zwykle bywa w samowystarczalnych miejscach, wszyscy mają coś do roboty. Ktoś gra na harmonii, ktoś gotuje. Wszyscy narzekają na wodę, woda nie schodzi ludziom z ust i myśli – albo jest jej za mało, albo za wolno się gotuje. Przestrzeń wypełniają książki i instrumenty muzyczne. Poza gościem z harmonijką mamy tu trzy gitary, kilka bongosów i djambe, kastaniety, grzechoczące banany i jabłka. Na antypodach pokoju boków ogromnego kominka strzegą dwie drewniane huśtawki.
… dawno odkryta
Były to nasze pierwsze odwiedziny w Chacie Socjologa. Natomiast Chatkę Puchatka na Połoninie Wetlińskiej po raz pierwszy odwiedziłam jakieś 7 lat wcześniej, w dość nie sprzyjających warunkach pogodowych. Na Połoninie Wetlińskiej rozszalała się burza i Chatka była w zasadzie najbliższym zadaszonym miejscem w okolicy. W środku jak w ulu, nie zabrakło nawet Ryszarda Kalisza. My przemoczeni do suchej nitki. Kolejka do podstawionej na Chatką murowanej sławojki, która ma tę właściwość, że gdy wieje pod odpowiednim kątem (a tego dnia wiało) wszystko co próbujemy w niej umieścić magicznym sposobem ląduje na nas. Następnego dnia droga w dół zbocza do najbliższej miejscowości. Kumpel pozbawiony ubrań na zmianę, owinięty kraciastym kocem. Tak właśnie wyobrażam sobie babę z chrustem.
Jeszcze wcześniejsze wspomnienie to zimowe Muczne sprzed dwudziestu lat. Na drodze dojazdowej z Ustrzyk ani żywej duszy, tylko kopcące smolarnie. I takie Bieszczady pasowały mi do „a gdyby tak wszystko rzucić…”.
Wracamy w 2017 roku i wchodzimy na szlak na Połoninę. Sznur samochodów i ogromne parkingi, 25 zł za dzień stania. Na szlaku tłok jak w metrze. Wiek od 0 do 80 lat. Co chwilę ktoś gubi dziecko w tłumie i woła „Paaa-weł, Paaa-weł”. Tak jest mniej więcej do Chatki Puchatka, na dalszą drogę mało kto się decyduje i robi się trochę luźniej, aż do kolejnego przecięcia szlaków.
Po zejściu na dół, zatrzymujemy się wyraźnie cieszącej się popularnością knajpie, Wilcza Jama. Na ścianach zdjęcia polskich gwiazd filmowych, którym ktoś postanowił strzelić lampą w twarz w czasie udanego wywczasu. Jak w Zakopanem, gdzie jako dziecko w czasie ferii regularnie przypatrywałam się Olafowi Lubaszenko i Michałowi Milowiczowi jedzących golonkę suto okraszoną wódką. W Wilczej Jamie jedzenie jest świetne, promowany jest też lokalny biznes i jako napitek podaje się jedynie miejscowe piwo Ursa Maior. Cena – 14 zł. Ta cena trochę nas przybija, ale piwo jest faktycznie pierwsza klasa. Dowiadujemy się, że browar ma swoją siedzibę w okolicach Ustrzyk Dolnych. W Wilczej Jamie mogą sobie zrzynać z Marka Kondrata, a my jak ludzie pojedziemy do producenta i kupimy po normalnych cenach.
Dojeżdżamy na miejsce, browar widać już z daleka. Wokół kolorowe proporce, przed wejściem elegancka mapka obiektu. Browar, choć dużo młodszy niż otaczające góry, ewidentnie na stałe wpisany jest w turystyczny i przemysłowy koloryt okolicy. Połączony z trasą rowerowej drezyny, ma sklep i bar, gdzie degustując piwo można obejrzeć film promujący browar na ekranie o powierzchni co najmniej 16 metrów kwadratowych. Jest dynamiczny montaż wywiadów, pięknych widoków Bieszczad i przemykających cichcem wilków. Jest i szef Wilczej Jamy, mówiący o wspieraniu lokalnych przedsiębiorców. W tle srebrzą się ogromne kadzie z piwem. Aż ślinka cieknie na samą myśl o piwie, piwnych krówkach i innych specjałach dostępnych w sklepiku za jedyne… butelka piwa 10 zł, jedna krówka 2 zł, bejcowany kawałek drewna 60 zł. Ponoć w sklepach w Ustrzykach butelka Ursa Maior kosztuje 12 zł. Gdybym rzuciła wszystko i wyjechała w Bieszczady mogłoby mnie już nie stać na piwo.
Bieszczadzki boom turystyczny
Solina, Wetlina, Cisna przeżywają turystyczny boom. Bieszczady w końcu się doczekały, dobre ponad 100 lat po Zakopanem. Turystów przybywa, ale jest apetyt na więcej, mimo że w ostatnich latach liczba przyjezdnych potroiła swoją liczbę – i mowa tu tylko o tych, którzy zostają w Bieszczadach na noc. Oferta wycieczek i atrakcji rośnie w siłę z każdym dniem, gdy przyjeżdżasz na południe nie jesteś już skazany „tylko” na góry. Organizowane są całodzienne wypady na Słowację, Ukrainę a nawet na Węgry. Bieszczady chyba nigdy nie były tak blisko reszty świata. Długi weekendy oznaczają tutaj tłumy, przynajmniej na najpopularniejszych trasach: Połoniny, Solina, Tarnica. Mniej jest studentów z plecakami, a coraz więcej rodzin z dziećmi. Im więcej turystów tym więcej inwestycji. Kilka lat temu echem rozniosła się wieść o stworzeniu schodów prowadzących na najwyższy bieszczadzki szczyt. Jednym się podoba, inni pomstują Przed tłumami można uciekać na mniej uczęszczane trasy i na południe od Ustrzyk Górnych.
Wetlina opisywana w „Zakapiorskich Bieszczadach” to już nie to samo miejsce. Kufajki i waciaki z „Siekierezady” też. Zamiast czartów królują tu zaproszenia na najlepsze pierogi z jagodami. Być może przyszłe legendy nie będą już opowiadały o „zimujących” niebieskich ptakach z Wetliny, tylko o korposzczurach z Warszawy, którzy rzucili wszystko i założyli pensjonat na końcu świata. Jakie czasy taka egzotyka. Po obejrzeniu starych filmów dokumentalnych o Majstrze Biedzie, kolejny proponowany mi przez youtube film nosi tytuł „Tomasz Lachowicz – porzucił korporację i osiadł w górach”.
Jednych ten stan rzeczy cieszy, innych martwi. Martwi szczególnie poprzednich stałych bywalców Bieszczad, którzy traktowali je jako swoją dziką ostoję. Raczej nie narzekają jednak miejscowi, dla których inwestycje w drogi i napływ turystów oznaczają w końcu lepsze perspektywy na przyszłość i szansę na chociażby regularne połączenia autobusowe. Świat idzie do przodu, a Bieszczady razem z nim. Póki co tłoczniej zrobiło się jedynie w okolicach najpopularniejszych szlaków i Soliny. Czyli: należy omijać wejścia na szlak rozpoczynające się przy dużych parkingach (a zatem niestety: przystanek autobusowy Górna Wetlinka, Brzegi Górne i inne najprostsze podejścia na Połoniny, Tarnicę). Na południe od Ustrzyk Górnych wciąż spokój i cisza, a im dalej w stronę równika tym drogi węższe, a szansa napotkania kogokolwiek spada. Innym rozwiązaniem jest wybór dogodnego terminu przyjazdu w Bieszczady. Długi weekendy i weekendy letnie to high season, lepiej więc zdecydować się na wczesną jesień i wiosnę.
Super artykuł! Piękne te nasze Bieszczady, byłam w tym roku na Tarnicy, wybrałam szlak czerwony z Wołosatego, który jest mniej stromym podejściem niż niebieski. Widoki niesamowite już od pierwszych szczytów Halicza i Rozsypańca, które napotykamy na drodze. Jest to zdecydowanie jedna z dłuższych tras, ale znaczna część trasy prowadzi przez szczyty, skąd możemy obserwować piękne Bieszczady. Polecam wszystkim!
Właśnie wróciliśmy z Bieszczad – zakochaliśmy się w tych rejonach całkowicie, pomimo, że tak daleko. Na szczęście na szlaku mieliśmy całkowite pustki – spotkaliśmy jedynie jednego rowerzystę, za to w lesie trafiło się kilka niedźwiedzi ;). Świetne zdjęcia!