Neapol jest niczym jądro supernovej tuż przed wybuchem. Ogromna ilość materii upchnięta butem na niewielkim wycinku przestrzeni. Miasto to jeden wielki kocioł czekający żeby wybuchnąć. I choć jazda po ulicach to udręka, która może przyprawić o zawał serca, a wszystkie budynki wydają się sypać na naszych oczach, to miejsce nie potrzebuje żadnego liftingu, żeby nas oczarować.
Szalony Neapol
Neapolitańczycy przyzwyczaili się już do tego, że każdy skrawek przestrzeni muszą wydzierać sprzysiężonym siłom morza, gór i wulkanów. Osiedlają się wszędzie gdzie mogą i w każdych ilościach. Neapolitańska dzielnica Vicaria była w pierwszej połowie XX wieku uważana za jedno z najgęściej zaludnionych miejsc w Europie. Nawet dziś mieszkańcy tamtejszych okolic mogą prawie bez problemu podawać sobie sól pomiędzy położonymi na przeciwko siebie kamienicami, a budynki postawione są tak ciasno obok siebie, że nie wciśniesz szpilki. W Polsce te ulice byłyby chodnikami, albo co najwyżej jednokierunkowymi uliczkami, na które nikt nie zagląda.
Życie toczy się na podwórku. Mężczyźni przesiadują na wystawionych przed bramy krzesełkach, spędzając całe dnie na rozmowach. A kiedy urodzi im się dziecko wywieszają na drzwiach kamienicy kolorową wystawkę z pluszakiem wraz informacją o narodzinach.
To przyzwyczajenie do życia na kupie widać również na neapolitańskich ulicach. Tu chwila zawahania jest bezwzględnie wykorzystywana przez wszystkich bez wyjątku: kierowców samochodów, skuterów oraz pieszych. Zatrzymałeś się żeby przepuścić samochód z naprzeciwka? Miasto nie ma zamiaru czekać aż się pozbierasz, a sznur motorów i samochodów otoczy cię z lewej i z prawej wciskając się w każdą przestrzeń na drodze. Miejsce przeznaczone dla niepełnosprawnych? Zaparkuje po lewej stronie, wprost na jezdni. Czerwone światło? Przecież to tylko sugestia nie przeszkadzająca pieszym władować się pod koła nadjeżdżającego auta. Z resztą co to za różnica skoro nawet jeśli mają już zielone światło, to nawet carabinieri wjeżdżają im pod nogi. Ruch uliczny nie ma tu praktycznie żadnych zasad, a nawigacja Google’a gubi się w tym chaotycznym mieście mniej więcej co 5 minut. Nie ma sensu tracić czasu na rozważania kto komu powinien ustąpić pierwszeństwa.
Da Nennella
Szaleństwo to również drugie imię życia nocnego. Wszystko brzmi lepiej z trąbką, a Neapol nie jest tego wyjątkiem. Wśród zupełnie obrypanych z tynku kamienic, w maleńkich uliczkach, których nie ma na mapach, tętni kulturalne życie osiedlowe. Stojąc w kolejce do najpopularniejszej knajpy w okolicy możesz umilić sobie czekanie drinkami za okrągłe 1 euro. Wokół czysty żywioł, krzyk salowego wywołującego kolejnych szczęśliwców, dla których zwolnił się akurat stolik, miesza się tutaj z gwarem rozmów gości, krzykiem facetów, płaczem dzieci i dźwiękiem klaksonów, które przypominają nam o tym, że koszmar neapolitańskich kierowców nigdy się nie kończy. „Lu-ca!, due!”, „Fabio! Qua-tro!”. W końcu już na lekkim rauszu wchodzimy do środka.
W knajpie pełen przekrój społeczny, ale niemal wszyscy bez wyjątku ubrani są w czerń i biel. To dobre miejsce zarówno na wieczór kawalerski, jak i rodzinny obiad z niemowlakiem. Miejsce otwierane jest wieczorem i oblegane non stop, zamykają je już o 23.30. Jedzenie podawane jest bardzo szybko i nie ma czasu na marudzenie czy delektowanie się potrawą. Gdy tylko skończycie owocowy deser kelner poprosi was abyście wyszli, bo wolny stolik jest tutaj najtwardszą walutą. Nie zdziwcie się też jeśli kelner pomyli wasze zamówienie albo będzie podjadał z postawionej na waszym stole miseczki z serem. Wszystko dzieje się w biegu. Dla uproszczenia wprowadzono tylko dwa zestawy cenowe – po 12 i 15 euro. Wino w każdych ilościach uwzględnione w cenie obiadu. Nie ma czasu na small talk, zamówienie wyrzucacie z siebie jak serię z karabinu.
Wszystko to na chwilę staje w miejscu, gdy manager sali daje znak, aby puścić jego ulubiony kawałek. Muzyka roznosi się po knajpie, ogródku i pewnie całym sąsiedztwie, a cała sala, jak na umówiony sygnał, zaczyna klaskać do rytmu, zachęcając szefa do tańca. Ten zaczyna rytmiczne poruszać biodrami, rękoma trzymając się krat bramy. Potem na nią wskakuje i zaczyna imitować stosunek. Sala szaleje z zadowolenia. To jest Neapol. Neapol jest szalony.
Zaułek cudów
Wybrzeże miasta to miejsce gdzie Neapol występuje w pełnym makijażu, który być może nie przykrywa wszystkich zmarszczek i nie odejmie lat, ale za to na chwile pozwoli zapomnieć o chaosie, który toczy się w biedniejszych dzielnicach. Prywatne plaże i wystawne pałace. O wyższym statusie może świadczyć już samo to, że w przeciwieństwie do okolic dworca, tutejsze kamienice zachowały tynk. Jednak nawet tutaj, co chwilę mignie ci przed oczami kapliczka. Czasem są maleńkie, a czasem zajmują całe gabloty.
Święty January patron spraw beznadziejnych Neapolu
Przyjechać do Neapolu, to jak skręcić w prawdziwy zaułek cudów. Cudów które wydarzają się tutaj wręcz z zegarkową dokładnością. Patronem miasta jest św. January, którego najważniejszą częścią ciała jest krew, przechowywana pośmiertnie przez lokalne biskupstwo. Św. January zmarł śmiercią męczeńską, próbując nawracać na chrześcijaństwo niewłaściwe osoby. Po śmierci jego głównym zadaniem jest ochrona Neapolu (i tylko Neapolu) przed gniewem Wezuwiusza. Jak pisze Norman Lewis w swojej fantastycznej książce Neapol’44 Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch: „trzy na cztery osoby, w tym ludzie z wyższym wykształceniem, jawnie lub potajemnie wyznawały pogląd, że Neapol może się obronić przed Wezuwiuszem tylko z pomocą świętego Januarego”. Co więcej mieszkańcy opracowali na swój pożytek doskonały barometr ochronnych możliwości świętego. Kilka razy do roku Neapol wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na spełnienie się cudu, polegającego na roztopieniu krwi męczennika. Krew ta na co dzień pozostaje w stanie stałym. I tylko kilka razy do roku cudownie przechodzi w stan ciekły. Jeśli krew się nie przemieni, oznacza to, że cud się nie wydarzył i miasto zostanie dotknięte nieszczęściem.
Oczekiwanie na cudowne przemienienie przebiegać może w mniej lub bardziej nerwowej atmosferze. Jak mówią lokalni: „Wszystko jest oczywiście kwestią wiary, ale lepiej jeśli cud się wydarzy”. Im trudniejsze czasy i gorsze perspektywy na przyszłość, tym wzrok neapolitańczyków tęskniej zwraca się w kierunku św. Januarego.
Nie trudno się chyba domyśleć, że cud przemienienia był wykorzystywane do sterowania nastrojami społecznymi. W 1799 roku Neapol zajęły oddziały Napoleona i świętego wplątano w działania ruchu oporu. „Za pośrednictwem księży sprawujących opiekę nad jego kultem ogłoszono, że wbrew tradycji w najbliższą pierwszą sobotę maja nie nastąpi cudowne rozpuszczenie skrzepniętej krwi świętego, przechowywanej w relikwiarzu w katedrze. Ponieważ neapolitańczycy od wieków byli przeświadczeni, że dobrobyt ich miasta zależy od tego powtarzalnego cudu, wybuchły zamieszki i zaczęto mordować francuskich żołnierzy”¹. Przerażeni reakcją tłumu Francuzi rozkazali (pod groźbą śmierci) natychmiastowe i skuteczne przeprowadzenie cudu. Neapolitańczycy nie byli jednak w ciemię bici i w tych okolicznościach nie mieli innego wyjścia jak uznać św. Januarego za kolaboranta. Jego figura została wyrzucona do morza. Nie martwcie się jednak jego losem, jego wygnanie nie trwało bowiem długo. Zastępujący go św. Antoni był najwyraźniej zbyt cienki w uszach by utrzymać Wezuwiusza w ryzach.
W przymierzu ze zmarłymi
W tym cudownym świecie, tak mocno osadzonym w duchowości i religii, nie może zabraknąć pomostu pomiędzy światem żywych i zmarłych. Pogrzeb i śmierć to w Neapolu poważna sprawa. Tutaj nawet miejsce zgonu ma znaczenie, bo może mieć wpływ na mniej lub bardziej bezproblemowe przejście pomiędzy światami. Marzeniem neapolitańczyka jest umrzeć w rodzinnym domu. Ponoć jeśli do zgonu dojdzie w szpitalu, lekarze potrafią wypisać nieboszczyka jako osobę „bardzo bliską śmierci”, tak by rodzina mogła zabrać go do domu, aby odprawić tradycyjne pożegnanie, zamiast jak nakazuje prawo przenieść ciało prosto do kostnicy². Jeszcze kilkadziesiąt lat temu pogrzeby uboższych mieszkańców były uświetniane niespodziewaną wizytą przez zapomnianego „wujka z Rzymu”, który rzecz jasna był znacznie bogatszy i nadawał odpowiedniego blichtru ostatniemu pożegnaniu, na jaki zasługuje przecież każdy z nas. Wujka z Rzymu odgrywać mógł ktoś z wyższych sfer, kto nie gardzi jednak dodatkowym zarobkiem, np. zubożały prawnik potrafiący imitować rzymski akcent i maniery (może jest to jakaś nisza zawodowa, której wypełnienie powinnam przemyśleć). Wujka takiego można było wynająć przez specjalną agencję pośredniczącą³.
Jednak w Neapolu znajomość ze zmarłym nie kończy się jego śmiercią. Tutejsze cmentarze i katakumby to prawdziwa perełka, która od kilku lat została w końcu udostępniona do zwiedzania. Neapolitańskie podziemia i tunele odgrywały jednak nie tylko role cmentarzy, przydawały się również żyjącym i to w najcięższych wojennych czasach. Przestronne korytarze, podziemne cmentarze i kościoły, pamiętające czasy pierwszych Chrześcijan (i oczywiście św. Januarego), stanowiły schronienie przed śmiercionośnymi nalotami w końcówce II wojny światowej. Wejście do nich znajdowały się w pobliżu obecnych, tradycyjnych kościołów i katedr, które jak bóg przykazał górują nad okolicą zamiast skrywać się we wnętrzu ziemi. Obecnie można je zwiedzać z przewodnikiem (Katakumby San Gennaro – św. Januarego – i katakumby San Gaudisio).
Te stare cmentarze nie mogą jednak stawać w szranki z prawdziwą perełką, którą jest cmentarz Fontanelle. Jest to ossuarium, miejsce, w których resztki zmarłych nie są pochowane w grobach, ale poustawiane na widoku. Podobnie jak w polskiej Kaplicy Czaszek, Fontanelle powstało po jednej z większych plag w XVII wieku. Liczba zmarłych rosła z dnia na dzień, postanowiono więc umieszczać szczątki w jaskini. Neapol położony jest na plastycznym tufie, który doskonale nadaje się do drążenia.
Różnica pomiędzy Kaplicą Czaszek a Fontanelle jest ogromna. Neapolitańska nekropolia wciąż działa. Nie pobiera się żadnych opłat za wstęp, ponieważ jest to miejsce wciąż odwiedzane przez miejscowych, którzy często „adoptują czaszki”. Miejscowi uważają, że szczątki zgromadzone w Fontanelle nie zostały nigdy prawidłowo pochowane, w związku z czym ich przejście do świata zmarłych mogło zostać utrudnione. Starają się więc ułatwić im to poprzez modlitwę i dbanie o ich miejsce spoczynku. Budują dla nich skrzynki, mające zastąpić trumny, na których wymalowywane są daty adopcji. Większość dat pochodzi z okolic 1950 roku. Ludzie składają na cmentarzu przeróżne przedmioty, począwszy od monet, które układane są na czaszkach i w ich oczodołach, po przez dewocjonalia, papierosy, zabawki a skończywszy na (chyba symbolicznych) biletach na przejazd w jedną stronę.
Po prostu pizza
Neapol jest wyjątkowy z jeszcze jednego powodu, prawdopodobnie najważniejszego z możliwych. W sklepach królują półkilogramowe opakowania mozzarelli więc od razu wiadomo, że pizza ma specjalne miejsce w tutejszych serduszkach. Miasto dumnie nosi koronę i tytuł stolicy tego przysmaku i jeśli zabłądzisz w te okolice nie wahaj się włączyć jej na stałe do swojego menu. W Neapolu znajdziecie dziesiątki legendarnych pizzerii. Jedną z najbardziej popularnych jest na pewno Da Michelle. Ta kuchnia to legenda i zagląda tutaj każdy turysta. Serwują tu tylko dwa rodzaje pizzy – margharita i marinera. Lokal to najbardziej niepozorne wnętrza, zielono białe kafelki i proste stoły przypominają klasyczny polski bar mleczny. Od wystroju przeciętnej „Rusałki” różnią go tylko porozwieszane na wszystkich ścianach medale, dyplomy, wiersze dziękczynne oraz niezliczona ilość fotografii znanych osób, które w swoim czasie stołowały się w Da Michelle. Będąc tam chwilkę przed 19 w połowie października nie mamy żadnych problemów z dostaniem stolika. Ceny jak z mokrego snu – zaledwie 4-5 euro za jedną z najlepszych pizz na świecie.
Jeśli zabłądzicie już w okolice katakumb i cmentarza Fontanelle nie omińcie pizzerii Starita. Stoi sobie niepozornie na via Matardei i od przeszło 100 lat dostarcza na nasze stoły wyśmienitą pizzę. Wybór jest tutaj znacznie większy, można wybierać nie tylko pomiędzy różnymi składnikami, ale również ich jakością. Ponadto warto spróbować specjalności tego zakładu, czyli pizzy na charakterystycznym smażono-wypiekanym cieście. Dzięki początkowemu głębokiemu smażeniu ich ciasto nabiera bardziej chrupiącej tekstury i w smaku zaczyna odrobinę przypominać ciasto kukurydziane. Jest to danie jedyne w swoim rodzaju. Do tego stopnia, że to właśnie Starita została uhonorowana zaszczytem sprezentowania papieżowi Janowi Pawłowi II neapolitańskiej pizzy. Zdjęcia z tego wyjątkowego wydarzenia zdobią oczywiście ściany tego przybytku. Ba, wszyscy goście mogą je podziwiać na bilecikach wręczanych wraz z końcowym rachunkiem.
I w ten sposób jedzenie staje się religijnym doznaniem.
—–
1, 3 Norman Lewis, Neapol’44 Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch, Wydawnictwo Czarne, tłum. Janusz Ruszkowski
2 Michael Ledeen, Death in Naples, 2009
No wreszcie! Trochę już przekopałam internetów w poszukiwaniu tekstów o neapolu innych niż śmieci-mafia-pizza i to jest pierwszy blog na którym zostaję dłużej.
lecę za tydzień, a mieszkać będę 100 m od pizzerii starita. także tego.
Wielkie dzięki! Będziesz w mega klimatycznej dzielnicy 🙂