Trekking z orangutanami trwający od 1 do 5 dni to rozrywka dla turystów. Jeśli masz doświadczenie w spaniu pod namiotem i chodzeniu po polskich górach, nic nie powinno cię tutaj zaskoczyć. Tak, teren jest wymagający, bo jest to ciągle wchodzenie pod górę i schodzenie w dół. Jednak tak naprawdę pokonywane dystanse nie są duże, a ty nie musisz zabrać ze sobą praktycznie nic poza ubraniem i wodą na pierwszy dzień.
W tym poście rozprawimy się właśnie z tego typu trekkingiem.
Jeśli natomiast szukasz prawdziwego wyzwania, powinieneś celować raczej w tzw. wyprawy do dżungli. W odróżnieniu od trekkingu dla turystów, trasa będzie wiodła daleko w głąb dżungli, w kierunku Aceh. Tam wybierają się już bardziej profesjonalni przewodnicy, którzy mogą wykorzystać ten kurs również na zdobycie dostawy marihuany, której plantacja znajduje się gdzieś głęboko w puszczy. Taką wyprawę musisz dogadać indywidualnie.
Jak wygląda turystyczny trekking w dżungli
Jak już wspomnieliśmy cały sprzęt będzie noszony nie przez was, a przez waszych przewodników. W sumie obsługiwać was będzie 3 osoby. Obsługiwanie to chyba dobre słowo, bo nigdy bym się nie spodziewała takich luksusów na trekkingu opisywanym w folderach jako moje kolejne największe przeżycie.
Psychicznie byłam przygotowana na spotkanie z ogromnymi pijawkami, ogromnymi kwiatami, dzikimi wężami, grobowymi ciemnościami wśród tropikalnych drzew. Generalnie miałam z tego wyjść poturbowana niczym Rambo w drugiej części, kiedy partyzanci Vietkongu podnoszą go z szamba.
Tymczasem na pierwszym wieczornym postoju została nam podana przepyszna kolacja złożona co najmniej z 5 dań, a na deser poczęstowano mnie imbirową herbatką z susu.
Wszystkie te delicje zostały przygotowane przez naszego nadwornego kucharza, Rubena, przed którym tutaj chylę nisko czoło. Chłopak musiał kursować codziennie do wsi po świeże produkty. Kursowanie to obejmuje zakresem przeprawę przez rwącą rzekę wpław, z wodą po ramiona.
Poza Rubenem naszymi przewodnikami są Riski i Andra, którzy wyznaczają drogę, opowiadają o faunie i florze, a czasem bronią przed atakiem zwierząt. Na końcu zaś poprowadzą spływ raftingowy.
Kiedy weźmie się to wszystko pod uwagę, policzy ile osób zaangażowanych jest w organizację jednego trekkingu, trudno się dziwić, że kosztuje on 120 euro od osoby (za trzy dni i dwie noce). Pozwala to na zapewnienie godziwej pensji całej obsłudze, ale i prawdopodobnie odprowadzenie sowitej porcji gotówki dla lokalnych władz. Ale dzięki temu miejscowym opłaca się utrzymać populację orangutanów przy życiu. Cena jest sztywna i może niech taka pozostanie. Jeśli zarabianie na turystyce nie będzie się na Sumatrze opłacać, populacja orangutanów może się szybko skurczyć.
Z raftingiem czy bez
Trekkingi oferowane są zwykle w pakiecie z raftingiem. Co taka opcja oznacza? Że powrót do Bukit Lawang będzie odbywał się po rzece, na wielkich dętkach. Zamiast kasków na głowy założone zostaną korony z liści i kwiatów. Zamiast wioseł długie tyczki.
Jest to opcja jak najbardziej przez nas polecana. Rafting jest przyjemny, a czasem nawet ekscytujący.
Jak się spakować na trekking w dżungli
Najważniejsze jest ubranie się w sportowe ubrania. Najlepiej dobrej jakości, czyli takie które nie będą łapały zapachu potu, który będzie się z was lał strumieniami. Pożądaną cechą jest też szybkie wysychanie.
Obuwie powinno być wygodne, z grubą podeszwą i zakrytymi palcami. W dżungli jest mnóstwo błota, więc trekkingowe buty są jak znalazł. Ja poradziłam sobie również w butach do biegania z grubą podeszwą, ale nie ukrywam, że byłabym bardziej zadowolona z trekkingowych.
Jeśli nie masz ze sobą dobrego obuwia, możesz kupić je na miejscu. Najbardziej popularna indonezyjska firma z produktami turystycznymi to Eiger. Poza tym możecie zaopatrzyć się w buty, jakie noszą tutaj lokalni przewodnicy. Wyglądem przypominają korki piłkarskie.
Spodnie powinny być długie. Paniom polecam legginsy albo cienkie spodnie trekkingowe. Panowie zwykle wybierają się na trekking w krótkich spodenkach albo przywiezionych z zachodu spodniach trekkingowych. W Indonezji bardzo trudno jest dostać długie sportowe spodnie męskie. Nie ma czegoś takiego, chyba że w firmowych sklepach. Kosztują wtedy po kilkaset złotych, a i takie trudno znaleźć. W sklepach królują raczej grube spodnie przeznaczone na trekking w dużo niższych temperaturach.
Zabierzcie też ze sobą dłuższe skarpetki. Lokalni przewodnicy ubierają się często w krótkie spodnie i długie podkolanówki, nazywane tutaj kaos kaki (czyli po polsku „koszula na nogi”). Są one dostępne w sklepie znajdującym się w jednej z agencji turystycznych w Bukit Lawang za jakieś 40 000 rupii (10 zł).
Nogi warto chronić przede wszystkim ze względu na małe pijawki, ale również komary oraz po prostu chaszcze, których tam nie brakuje. Naszemu koledze udało się nawet wsadzić nogę w mrowisko, co przypłacił dość bolesnymi ugryzieniami (fun fact – w dżungli znajdziecie roślinę, którą można w takim wypadku wetrzeć w ranę dla chwilowego uśmierzenia bólu).
Co założyć na górę? Rashguard albo koszulkę sportową. Odradzam bawełniane T-shirty, bo po pierwszym dniu jadą potem niemożebnie. Do tego czapkę lub chustkę na głowę. Szybkoschnący ręcznik oraz strój do pływania. Fajnie jest mieć też ze sobą jakieś ciuchy na zmianę po całym dniu pocenia się i łażenia po błocie.
Do ochrony przed komarami i innymi zwierzakami zabraliśmy również Mugge (DEET 50) oraz moskitierę. Obie rzeczy się przydały. Nie musicie jednak za bardzo obawiać się malarii. W Bukit Lawang ostatni przypadek zachorowania miał miejsce około 10 lat temu. Poza tym oczywiście jak zwykle w tropikach mamy ze sobą krem do opalania.
Przed wyjazdem polecono nam również zabranie ze sobą wodoodpornych worków. Nabyliśmy takie w Yogyakarcie w Eigerze. Ponieważ w czasie trekkingu praktycznie nie padało, trudno nam ocenić ich przydatność do tego konkretnego celu. Mimo to polecamy nabycie takiego sprzętu. Trzymamy teraz 15 litrowy worek w kieszeni futerału na aparat, dzięki czemu żaden deszcz nie zagraża już naszemu sprzętowi.
Jeśli wybierasz się na noc do dżungli, pomysłem nie od parady jest zabranie ze sobą jakiejś prostej gry. Na przykład Jungle Speed. Wieczory w dżungli są długie.
Kemping w dżunglii
Zapewne interesuje was również, jak wygląda sam kemping, bo w końcu to również determinuje co spakować do plecaka.
Większość turystów decyduje się na trekking jedno lub dwudniowy. My zdecydowaliśmy się na spędzenie dwóch nocy w dżungli. Z tego co wyczytaliśmy w Internecie trasa trzydniowego i czterodniowego trekkingu praktycznie niczym się nie różni. Opis tras znajdziecie np. tutaj. Trzydniowy trekking wydał nam się opcją z najlepszym stosunkiem jakości do ceny.
Campy umieszczone są nad rzekami i strumieniami, które stanowią waszą łazienkę oraz źródło wody pitnej. Miejsce spania to proste wiaty osłonięte z czterech stron bambusowymi ścianami. Organizatorzy trekków zapewnią wam materace i proste poszewki.
Pierwszej nocy spaliśmy na dmuchanych materacach, które były dziurawe. Powietrze ulatniało się w ciągu kilku minut, stąd całą noc trzeba było spędzić leżąc na twardej ziemi. Odleżyny robiły się co 10 minut. Jeśli macie więc ze sobą swoje karimatki, możecie przemyśleć ich zabranie. Dobra wiadomość jest jednak taka, że już drugiego dnia materace były dużo lepsze.
W nocy pod samą poszewką było trochę chłodno, można więc przemyśleć zabranie sarongu albo małego kocyka czy śpiwora. Pamiętajcie jednak, że nie ma co ładować do plecaków całego sprzętu biwakowego. Bez tego też się da przeżyć.
Toalety polowe znajdują się w obozie nad dużą rzeką Bohorok, w którym my spaliśmy drugiego dnia.
Polecamy – gdzie spać, z kim iść na trekking
Po przejściu się po kilku agencjach, zdecydowaliśmy się na niewielki Sumatra Paradise, prowadzony przez Amara. Prowadzi rodzinny biznes w standardowym wydaniu: restauracja, pokoje do wynajęcia i wycieczki do dżungli. Sam był przewodnikiem, ale obecnie wychodzi do dżungli tylko ze starszymi turystami. Nowym głównym przewodnikiem do niedawna był jego syn Ricky, a obecnie mówiący dobrze po angielsku Riski (Riski od pewnego czasu prowadzi własny biznes i znajdziecie go pod tym linkiem).
U Amara możecie również wynająć tani pokój. My płaciliśmy za niego 25 zł za dzień (100 000 rupii). Żaden szał, ale w sam raz żeby wyspać się po dwóch nocach w lekko zadymionym obozie.
Amar jest super gościnny i ma słabość do gości z Polski. Jego syn wyjechał do Katowic w 2017 roku i pracuje tam w restauracji. Trafił nawet do TVN.
Jeśli szukacie czegoś wygodniejszego, polecić możemy bardzo popularne domki w Sam’s Bungalow. Miejsce położone jest nad samiuśką rzeką, w której można pływać z wartkim prądem. Najbardziej eleganckie pokoje to koszt 75 zł za noc (300 000 rupii).
Dobry sezon na trekking w północnej Sumatrze
Bukit Lawang znajduje się w północnej Sumatrze. Według tablic klimatycznych najmniejsze opady przypadają na styczeń i luty. Byliśmy tam w końcówce stycznia i faktycznie, w porównaniu z deszczowym o tej porze roku Bali, praktycznie nie padało.
Niemniej jednak miejscowi utrzymują, że od czerwca do sierpnia pada tam jeszcze mniej, co stoi w kompletnej sprzeczności z danymi w tablicach klimatycznych. Jednak trudno mi im nie wierzyć.
Okres europejskich wakacji pokrywa się oczywiście ze szczytem sezonu w Bukit Lawang. Trudno mi sobie nawet wyobrazić ilości turystów, które wtedy muszą przewalać się po dżungli. Jako że nie lubimy tłumów i zwyżek cen, bardzo polecamy przyjazd właśnie w styczniu.
Wtedy Bukit Lawang jest lekko senne. Przystojni przewodnicy w przerwach od wyjść do dżungli snują się między knajpkami i grają blondwłosym turystkom serenady. Nikomu nigdzie się nie spieszy. Wstajesz, pływasz w rzece, jesz obiad. Czekasz na odcięcie prądu. Doskonałe miejsce na odpoczynek od cywilizacji.
Orangutany w Bukit Lawang
W końcu creme de la creme, czyli to po co wszyscy zjeżdżają do Bukit Lawang.
W czasie naszego trzydniowego trekkingu widzieliśmy dużo orangutanów. Ponoć ponadprzeciętnie dużo. Większość z nich można było spotkać już w pierwszej godzinie pobytu w dżungli.
Drugiego dnia, dla odmiany, spotkaliśmy tylko jedną samicę i to wysoko w koronach drzew, kiedy oddalała się od obozu nad rzeką Bohorok.
Bywają ponoć takie wyjścia, w czasie których nie spotka się ani jednego zwierzęcia.
Przygotuj się na spotkanie ze zwierzętami
Przed spotkaniem z naszymi krewnymi zapoznajcie się z wytycznymi na temat bezpiecznego obcowania z orangutanami. Bezpiecznego zarówno dla was jak i dla nich. Znajdziecie je chociażby tutaj [ENG]. Pamiętajcie, że swoim zachowaniem możecie te zwierzęta nie tylko mocno zestresować, ale również zarazić a w efekcie przyczynić się do ich śmierci i zagrożenia gatunku. Nie podchodźcie zbyt blisko do zwierząt, nie dotykajcie ich i po prostu starajcie się być w miarę dyskretni w swoim podglądaniu.
Bywają wycieczki, które w ciągu dwudniowego trekkingu nie spotkają żadnego orangutana. Koszmar turysty. Mimo że jest to zakazane, niektórzy przewodnicy karmią orangutany, aby ich wycieczkowicze mogli zrobić sobie słodką fotkę z „człowiekiem lasu” (Nazwa orangutan pochodzi z indonezyjskiego, „orang” oznacza człowieka, a „hutan” las). I mówię tu o dokarmianiu, a nie oferowaniu owoców w celu bezpiecznego przejścia obok Miny lub Jackie, co jest niezbędne dla zapewnienia bezpieczeństwa turystów. Inni przewodnicy uzbrojeni w długie kije grożą małpom, jeśli za blisko zbliżą się do grupy.
Z tego powodu głęboko zachęcam do poświęcenia odrobiny czasu na znalezienie dobrego, licencjonowanego przewodnika. Popytajcie turystów wracających z dżungli jak wyglądał ich trekking. W jak dużej grupie podróżowali, jak zachowywał się przewodnik. Zapytajcie również czy karmią zwierzęta – i nie idźcie do dżungli z tymi, którzy to robią. Dokonajcie dobrego wyboru.
Znajdź dobrego przewodnika
W Bukit Lawang nie jest trudno trafić na nielicencjonowanego przewodnika. Interes jest dochodowy, a nie każdemu chce się zapłacić i przejść szkolenie, aby uzyskać licencję.
Nasza koleżanka Peggy, zanim trafiła do Amara, wybrała się na swój pierwszy trekking z losowym przewodnikiem. Trafiła do ogromnej, kilkunastoosobowej grupy. Wchodzili do dżungli przez nieoszlakowane ścieżki.
Natomiast my poruszaliśmy się w 6 osobowej grupie – my, para z Holandii oraz Riski i Andra, nasi przewodnicy. Taka ilość osób bardzo nam odpowiadała bo z jednej strony było już z kim pogadać i pograć wieczorem w karty, a z drugiej strony nie było żadnego tłoku na szlaku. Oczywiście po drodze spotykać będziecie też inne grupy (praktycznie przy każdym orangutanie tłoczy się tłum ludzi…).
Bezpieczeństwo w dżungli
Wielu turystów chodzi na trekking z dziećmi. Nie wiem jak odnieść się do tego zjawiska. Z jednej strony są dzikie orangutany – potulne jak baranki i ignorujące ludzką obecność. Oglądanie ich to prawdziwa przyjemność (choć byłaby większa gdyby przy spotkaniu nie asystowała wam armia polujących na selfie ludzi).
Z drugiej strony, w parku znajdziecie co najmniej 3 pół-dzikie orangutany, które pamiętają czasy w których były dokarmiane przez ludzi, albo nawet trzymane w niewoli. Te są roszczeniowe i doskonale przystosowały się do życia na turystycznym szlaku. Ich imiona to Jackie, Mina i Peszek.
Mina zwykła rozstawiać się na skrzyżowaniu szlaków, przez które musi przejść każda wycieczka w drodze do kampu. Niczym troll pod mostem, czeka tam na opłacenie myta za przejście. Poznacie te miejsca po łupinach rambutanów.
Nie ma co ukrywać, że te półdzikie orangutany bywają agresywne. Zdarzają się w miarę niegroźne ataki albo zaczepki. Pół-dzikie orangutany wiedzą już, że turyści mogą się ich bać, czasem więc aby zmusić ich do oddania owoców, łapią ich za rękę i podnoszą do ust, jak gdyby chciały ich ugryźć.
Zwykle jednak orangutany skupione są na przewodnikach i jeśli bywają agresywne, to wobec nich. Potrafią ugryźć lub za mocno złapać za rękę. Jeśli atakują, to wtedy gdy są przestraszone.
Stresowanie zwierząt w dżungli
Stresowanie zwierząt w czasie wycieczek jest ewidentne. Spodziewałam się dyskretnego podglądania orangutanów zza krzaka, a otrzymałam sesję zdjęciową w mini zoo. Ludzie prawie wchodzą orangutanom na kolana, żeby uchwycić je na zdjęciu.
Jednym z pierwszych orangutanów jakie spotkaliśmy na naszej drodze była Peszek z małym dzieckiem. Byliśmy wtedy wśród innych grup, około dwudziestu osób. Dało się zauważyć, że niektórzy przewodnicy trzymali w rękach długie kije. W pewnym momencie nawet odgonili Peszek drągiem.
Kiedy spotkaliśmy ją następnym razem, w grupie 6 osób, Peszek nagle ruszyła do ataku. Ponieważ trzymałam się już bardzo z tyłu zaczęłam się cofać, a po chwili słyszałam już Riskiego krzyczącego „Run!” i mówiącego bardzo słabo po angielsku Andra wtórującego mu „fasting! fasting”.
Cała grupa runęła w dół zbocza (w dżungli nie ma płaskich odcinków), a Peszek za nami. Nie było czasu na bezpieczne stawianie kroków. W biegu chwytałam się kolejnych drzew, asekurując się przy przeskakiwaniu kolejnych stopni. Za mną Riski w biegu wyrzucał z plecaka banany, które zupełnie nie zainteresowały orangutanicy. Trzeba było zmienić koncepcję, więc podczas gdy my dalej uciekaliśmy w dół, Riski zatrzymał się i odciągnął Peszek w swoją stronę, biegnąć w górę zbocza. Swoją drogą – ponoć orangutan zawsze będzie od was szybszy biegnąc w dół, natomiast pod górę jest wolniejszy od człowieka.
Kiedy Riski zajmował się Peszek, my powoli dochodziliśmy do siebie mając już za przewodnika jedynie młodszego asystenta. Jak nam wyznał, gdy już w końcu się zatrzymaliśmy, ostatnio zaczął się on trochę bardziej bać orangutanów, od kiedy Peszek ugryzła go w nogę.
Kolejne 10 minut spędziliśmy na nerwowym wypatrywaniu Riskiego, który najwyraźniej orangutanów jeszcze się nie boi. W końcu wraca. Na wzniesieniu udało mu się przebłagać Peszek i za kilka bananów dała nam spokój. Riski przypłacił to kilkoma obtarciami.
Przy kolejnym spotkaniu, tym razem z dużym samcem, byłam już lekko przestraszona. Po dżungli rozniósł się jego charakterystyczny ryk, oznaczający nawoływanie samicy. Trzymałam się z dala, dodatkowo zniechęcona widokiem około 20 osób, które śledziły każdy ruch orangutana, podążając za nim krok w krok, jak paparazzi śledzący Angelinę Jolie. Przewodnicy, nic sobie nie robiąc z obowiązujących w parku zasad, zaczęli go karmić bananami.
Wciąż zastanawiam się nad moralnymi aspektami tego typu wycieczek, które nastawione są na „przybliżenie” turystom życia dzikich zwierząt. Bo nawet jeśli ty nałożysz na siebie karby i starasz się obcować ze zwierzętami w sposób im nie zagrażający, w miejscach takich jak Bukit Lawang będziesz otoczony przez całe tłumy ludzi, którzy z tego typu zasad nic sobie nie robią. Jedyne co mnie w jakiś sposób pociesza, to fakt, że wycieczki organizowane są na niewielkim skrawku parku i gdyby orangutany nie życzyły sobie obcowania z ludźmi to weszły by na drzewo i w minutę by ich z nami nie było.
Czy warto iść na trekking?
Dobra, trochę ponarzekałam. Pora na podsumowanie. Czy warto wybrać się na trekking? Jak najbardziej tak. Szczególnie jeśli wybierzecie się na niego z fajną grupą ludzi, wliczając w to przewodników.
Przymykające wzrok na armie turystów, jest to świetne miejsce do obcowania z dziką przyrodą. W dżungli znajdziecie przechadzające się po ziemi pawie, ogromne mrówki i małpkę Thomas langur. Jeśli tylko się skupicie w koronach drzew dostrzeżecie szalone gibony, które przemierzają las z jednego skraju na drugi, swoim ogromnym zasięgiem chwytając oddalone o 10 metrów liany i gałęzie.
Wiele osób marzy o tym by będąc w Indonezji zobaczyć warany z Komodo. Osobiście uważam, że obserwowanie drapieżników jest mocno przereklamowane, zwłaszcza, jeśli nie masz na to całych tygodni, albo chociaż całego dnia. Z prostego powodu – drapieżnik spędza całe dnie magazynując energię na wysiłek związany z polowaniem. W związku z czym zwykle zastaniecie go w stanie pół snu.
Roślinożercy to zupełnie inna para kaloszy. Całe dnie spędzają na poszukiwaniu pożywienia. I żadne zoo nie podrobi widoku gibona spieszącego się na spotkanie po drugiej stronie puszczy.
Poza tym wyjście do dżungli możecie potraktować jako świetną okazję do bliższego poznania Indonezyjczyków. Miejscowe chłopaki marzą o tym by Bob Marley był ich dziadkiem, noszą długie włosy i wierzą w to, że wykonują najfajniejszą pracę na świecie. Ruszają się jak gibony skrzyżowane z fokami i opowiadają dowcipy z taaaką brodą.
Jeden komentarz