W ubiegłym roku udaliśmy się w nasz dziewiczy rejs do Ameryki Południowej. Los chciał, że zamiast to wyśnionej Brazylii czy Peru, trafiliśmy akurat na tanie bilety do Buenos Aires. No i pojechaliśmy.
Nasza znajomość hiszpańskiego ograniczała się do podstawowych słów, oznaczających głównie nazwy figur w salsie. Jak się okazało był to spory problem. W naszym odczuciu bez znajomości języka hiszpańskiego w Ameryce Południowej traci się bardzo dużo. Miejscowi nie palą się do rozmowy w języku angielskim, chyba że dobrze się nim posługują. A szkoda, bo w poznawaniu Argentyny największą wagę miały dla nas informacje pochodzące od mieszkańców, opowieści o tym czego nie widać gołym okiem. Po z zewnątrz Argentyna wygląda bardzo „znajomo”.
Tymczasem historia tego kraju, ze wschodnioeuropejskiego punktu widzenia, jest co najmniej egzotyczna. Nie wiem jak innych, ale mnie w szkole o Ameryce Południowej nie uczono praktycznie wcale. Jeżeli zatem planujecie wyjazd do Ameryki warto zmobilizować się do nauki języka, a w związku z tym odpowiednio wcześniej zaplanować podróż. Planowanie z wyprzedzeniem jest tym bardziej istotne, że podróżowanie po Argentynie autobusami i samolotami jest kosztowne, w związku z czym warto zamawiać bilety z odpowiednim wyprzedzeniem, zwłaszcza w sezonie wakacyjnym.
W latach 1999-2001 Argentyna stanęła w obliczu kryzysu finansowego, który doprowadził do ogłoszenia bankructwa państwa. Dzisiejsza sytuacja może nie jest tragiczna, ale daleko od pozazdroszczenia. Rząd stara się na wszelkie sposoby chronić lokalny rynek, dlatego nie zdziwcie się jeśli w lokalnym supermarkecie zamiast spodziewanych cytrusów natkniecie się na nieatrakcyjne lokalne owoce. Podróżowanie samolotem poza granice kraju jest dla Argentyńczyków bardzo drogie – muszą płacić dodatkowy 35% podatek. Wszystko to służy zachęceniu ich do spędzania wakacji w kraju, dzięki czemu pieniądze zostają w domu.
Ze względu na inflację, w celu ochrony rynku wewnętrznego, w Argentynie ustalony jest sztywny kurs peso do innych walut. Jeśli przyjdzie wam do głowy wymieniać pieniądze według oficjalnego kursu, to podróż po tym państwie będzie niesamowicie droga, nie wspominając o tym, że otrzymacie tytuł ojca chrzestnego wszystkich frajerów. W Argentynie ludzie masowo inwestują w dolary i euro, wszyscy oszczędzają w w tej walucie. Mieszkania kupuje się tylko za dolary. Co dziennie przed bankomatami ustawiają się kilkuosobowe kolejki, które nigdy nie maleją. Ludzie zabierają pieniądze z banku od razu po ich pojawieniu się na koncie i biegną wymienić je na dolary, zanim część z nich pożre inflacja. Z tego też powodu pojawił się prężny rynek czarnorynkowej wymiany waluty po dużo korzystniejszych, niesztywnych kursach.
Jak wymieniać pieniądze – w każdym turystycznym mieście można znaleźć ulicę, skrzyżowanie czy plac, na którym znajdziemy ludzi otwarcie naganiających klientów do swoich quasi kantorów. Krzyczą wtedy „cambio, cambio”. Na Floridzie, głównym miejscu wymiany pieniędzy dla turystów w Buenos Aires, nie da się ich nie zauważyć. Jest ich dziesiątki i bynajmniej nie chowają się po bramach. Sam rynek czarnorynkowej wymiany jest półoficjalny, kursy waluty można było za naszych czasów śledzić na stronie: http://www.dolarblue.net/ (teraz chyba strona już nie działa), kurs zmienia się w oparciu o opracowany algorytm i jest podawany nawet przez ogólnokrajowe gazety. Kiedy już wybierzecie swojego naganiacza, wynegocjujcie kurs wymiany. Dobry kurs wymiany to średnia pomiędzy kursem compra a venta dla kursy dolar green (patrz http://www.dolarblue.net/) . Czyli jeśli compra = 12 a venta = 14 to dobry kurs na wymianę to 13. No i nigdy sie nie zgadzajcie na pierwszy kurs jaki zaproponują. Najlepiej podejść do kilku osób i się targować.
Po udanych negocjacjach, po których pewnie i tak będziecie mieć wrażenie, że znowu was naciągnięto, zostaniecie zabrani do „kantoru”. Mogą to być przeróżne miejsca. My wymienialiśmy głównie w sklepikach w galeriach handlowych, w których oficjalnie prowadzi się inną działalność. Jednak jeden raz byliśmy w miejscu, który wyglądał bardziej profesjonalnie niż wszystkie kantory w Polsce razem wzięte. Znajdował się w mieszkaniu obok Floridy, w którym można było oczekiwać na swoją kolej w poczekalni z fotelami, po pomieszczeniach przechadzali się ochroniarze, a w głównej sali znajdowała się szyba kuloodporna. Pieniądze przekazywano przez szufladę w blacie. Na końcu zostaliśmy obdarowani wizytówkami. Pełny profesjonalizm. Po otrzymaniu pieniędzy przejrzyjcie je, sprawdźcie znaki wodne, nie wymieniajcie dużych ilości naraz (my wymienialiśmy po 300-400 USD). W momencie naszej podróży za 100 dolarów otrzymywaliśmy od 1200 do 1340 ARS, w zależności od miejscowości.
Co może zaskoczy w czasie podróży to fakt, że ceny na prowincji są identyczne z cenami w Buenos Aires. Nie warto więc łudzić się nadzieją, że wyjazd poza miasto pozwoli na bardziej budżetową wizytę w restauracji. Co jednak zdziwiło nas najbardziej w panujących w Argentynie cenach to to jak ogromne są dysproporcje pomiędzy cenami poszczególnych usług. Za bilet kolejowy w Buenos Aires płacisz 1 zł. Natomiast z trudnością można znaleźć obiad, który nie kosztuje kilkudziesięciu złotych. Nasi znajomi, mieszkańcy Buenos Aires, płacą za prąd 8 zł miesięcznie. Skąd te różnice? Bo przecież jak bieda to powinna być bieda i już, wszędzie po równo. Okazuje się, że te niskie ceny wynikają z mieszanki populizmu i strachu przed reakcją obywateli. Z uwagi na problemy finansowe kraju i obywateli rząd boi się podnieść wysokość opłat za energię elektryczną, mimo że kasując 8 złotych miesięcznie od mieszkania nie są w stanie w żaden sposób zapewnić by instalacje elektryczne były w dobrym stanie. Kiedy przychodzi lato dochodzi często do blackout’u. Kilka lat temu ludzie przez kilka tygodni nie mieli w domu prądu, ponieważ przeciążone w czasie upałów stacje nie zostały naprawione.
Argentyna to kraj pełen skrajności – notuje się tu zarazem najwyższe jak i najniższe temperatury na kontynencie. Pustynia w północno zachodniej części kraju, lodowce na południu (znajduje się dogodna baza wypadowa na Antarktydę). Na północnym wschodzie wodospady Iguazu, pozostałości misji jezuickich i plantacje yerby. Kraj ten jest również doskonałym miejscem dla fanów historii naturalnej. W wielu prowincjach można znaleźć muzea i stanowiska wykopaliskowe, w których można podziwiać szkielety odnalezionych tam dinozaurów i ogromnych ssaków. Najbardziej znane to parki Talampaya i Ichigualasto. Oczywiście jeden z największych dinozaurów odkrytych dotąd na Ziemi nosi nazwę Argentynozaura. W górach obok Neuquen można zaś natknąć się nie tylko na gaucho i owce, ale i kwaśne rzeki, spływające ze zboczy wulkanów. Wulkany, podobnie jak trzęsienia ziemi, nie należą w tym kraju do rzadkości – jest ich 35. Słowem jest w czym wybierać bo można tu jeszcze latać na paralotni, przemierzać bezkresne solniczki, obserwować wieloryby, pingwiny, lwy morskie i inne rzadkie zwierzęta. Słowem – trudno zdecydować się tylko na jedną rzecz.
W Argentynie podróżowanie autobusem jest dużo wygodniejsze niż w Polsce. Bilety na trasy dalekobieżne oferowane są w trzech standardach – Semi Cama, Cama i Cama Total. Semi Cama to siedzenia rozkładające się do 120 stopni zaś Cama – 160. Cama Total to absolutny wypas w postaci siedzenia rozkładającego się do poziomu łóżka. Ponadto niektóre linie oferują też przejazdy exclusive, z barkiem alkoholowym. Poza tym w autobusie zwykle serwowane są posiłki, w większości linii gwarantowana jest też poduszka i koce, aczkolwiek radzę się o tym upewnić przy zakupie biletów. Na trasie Cordoba – Mendoza nie dostaliśmy ani jednego ani drugiego i mimo że była to nasza najkrótsza trasa to byliśmy po nim znacznie bardziej zmęczeni niż po dłuższych trasach. Ponadto w argentyńskich autobusach nie znajdziecie zwykłych wąskich siedzeń znanych z polskich autobusów. W argentyńskiej camie siedzicie na wspaniałym rozłożystym tronie, dzięki którym długa trasa może stać się całkiem znośna.
O Argentynie można by pisać tygodniami a i tak wciąż nie udałoby się opisać wszystkich ciekawych miejsc, tych mniej i bardziej znanych. Tym bardziej na jej zwiedzenie nie starczy kilka tygodni urlopu z dala od biura. Może jeszcze kiedyś tam wrócimy z większym zapleczem słów hiszpańskich, kupimy sobie kolorowe indiańskie pompony z Jujuy i zobaczymy na własne oczy lamę. Póki co siedzimy w biurze przy oknach, których nie da się otworzyć.
Jeden komentarz