Podróży w tym roku było mało. Co nie znaczy, że nic się nie działo. Więc w tym roku nasze propozycje będą dobrane tematycznie. Skupimy się na książkach, które pomogły nam opisać rzeczywistość pandemiczną, która przecież nie kręciła się wyłącznie wokół wirusów.
Wybory w Ameryce
Był taki moment kiedy wszystkie problemy w Polsce zostały przysłonięte przez problemy w Ameryce. Wszystko dzięki tegorocznym wyborom prezydenckim. Jeśli szukasz książek, które przybliżą cię do zrozumienia o co chodzi z tymi demokratami i republikanami (bo o reszcie niestety nigdy nikt nie pamięta), to polecamy następujące pozycje:
Igrzyska demokracji, Zbigniew Lewicki
Mam ogromną słabość do amerykańskiej popkultury. W szczególności show business’u. A amerykańskich programów rozrywkowych nie da się oglądać bez znajomości amerykańskiej sceny politycznej, a przynajmniej jej bohaterów. Pewnego dnia postanowiłam usystematyzować trochę wiedzę na temat m.in. amerykańskich wyborów. I stąd właśnie książka Lewickiego.
Ta publikacja to historyczne i współczesne spojrzenie na wybory w USA. Świetnie wprowadza w świat amerykańskiej demokracji, która mimo swoich ewidentnych wad imponuje rozmachem – liczba wybieralnych stanowisk w USA to ponad 500 tysięcy! W stanie Vermont w wyborach wyłaniany jest nawet hycel.
Tegoroczne wybory upływają pod znakiem protestów wyborczych prezydenta Trumpa, który twierdzi, że w czasie liczenia i oddawania głosów doszło do oszustw. Można się oburzać, ale takie przekręty jeszcze do niedawna były całkowitą codziennością wyborów:
Przy lokalach bywało też dość niebezpiecznie, gdyż wynajęci awanturnicy starali się nie dopuścić do głosowania stronników przeciwnej partii. Zakładano, że wybory przebiegały prawidłowo, jeśli do okienka wyborczego mogła dotrzeć osoba o „przeciętnej odwadze”. Panowała też niepisana zasada, że można posługiwać się pałkami i tasakami, ale nie pistoletami, dopuszczano poranienia i krew, ale nie zabójstwa.
Obcy we własnym kraju, Arlie Russell Hochschild
Amerykański światopogląd zogniskowany jest na dwóch biegunach. Stereotypowo Demokracji to zwolennicy aborcji, obrońcy praw LGBT, socjaliści, marnujący pieniądze na programy pomocowe i wsparcie darmozjadów. Republikanie chronią życie poczęte i wolny rynek, kochają powszechny dostęp do broni, chętnie zlikwidowaliby wszystkie agencje ochrony środowiska, obniżyliby podatki a wraz z nimi pozbyli się publicznych szpitali, szkół i zasiłku dla bezrobotnych. A niektórzy zlikwidowaliby nawet Urząd Skarbowy. Dwa przeciwstawne obozy, nie mające za bardzo ze sobą kontaktu, szczególnie, że badania pokazują, że Amerykanie coraz częściej zmieniają miejsce zamieszkania nie po to by być bliżej lepszej pracy, ale po to by mieszkać wśród ludzi o podobnych poglądach. Innymi słowy, te dwie Ameryki nie za bardzo się znają i jak ognia unikają współpracy.
Tą mgłę dzielącą dwa obozy polityczne próbuje rozetrzeć autorka – zadeklarowana Demokratka z Uniwersytetu w Berkley. Szuka odpowiedzi na pytanie: dlaczego mieszkańcy najbiedniejszych części kraju, zdewastowanych przez przemysł okolic, głosują na Republikanów? A ponieważ dokładnie wpisuje się w powyższy stereotyp, tzn. w swoim otoczeniu nie ma za bardzo żadnych Republikanów, musi udać się na południe.
Za cel badań obiera Luizjanę, stan będący jednym z największych beneficjentów rządowych dotacji i programów społecznych, którego mieszkańcy – sądząc po wyrażanych w wyborach sympatiach – konsekwentnie żądają ograniczania roli rządu, budżetów programów pomocowych oraz prerogatyw agencji ochrony środowiska. Autorka koncentruje się w swoich badaniach na kwestiach ochrony środowiska – działalności propagowanej stereotypowo przez Demokratów, a krytykowanej przez Republikanów. Luizjana nadaje się do tego doskonale. Powszechnie wiadomo bowiem, że dzika przyroda tego stanu jest w wielu miejscach zanieczyszczona w sposób nie wyobrażalny z punktu widzenia polskiego podwórka.
Żegnając się z Arenami, pytam ich o sprawę z powództwa cywilnego, którą wnieśli przeciwko trucicielom Bayou d’Inde. Pięćdziesiąt trzy osoby, mieszkańcy okolic bayou i pracownicy pobliskich zakładów przemysłowych, złożyły zbiorowy pozew przeciwko dwudziestu trzem przedsiębiorstwom.
-Ciągle czekamy – mówi Harold
Choć nic nie zdoła w pełni wynagrodzić im straty drzew, ptaków i ryb z ukochanego bayou, Arenowie mają nadzieję, że dostaną odszkodowanie, które pozwoli im się stąd wyprowadzić. Mimo przywiązania do tego miejsca nie mają zaufania do wody, ziemi ani powietrza i czują się uchodźcami we własnym domu. Jeśli sąd uzna ich roszczenia, będzie to zwycięstwo moralne, fakt, który zostanie zapamiętany. Prawnik z reprezentującej ich kancelarii (adwokat prowadzący sprawę zmarł) mówi mi z westchnieniem, że przeciąganie procesów tak długo, aż powód umrze, nie zobaczywszy ani grosza, jest klasyczną korporacyjną strategią, a koncernom pomagają w tym instytucje rządowe. Tak czy inaczej ciągnie się to już bardzo długo.
Ze zdumieniem dowiaduję się, że wśród osób, które podpisały się pod pozwem, jest mój znajomy, Lee Sherman. Lee odegrał w zatruciu Bayou d’Inde zupełnie inną rolę niż Arenowie, ale w ich oczach on też jest ofiarą. Zdążyli się blisko zaprzyjaźnić. W 2012 roku wszyscy troje słuchali przemówień kandydata na prezydenta, Mitta Romneya. Zdawali sobie sprawę, że nie zajmie się oczyszczaniem skażonych amerykańskich rzek, jednak jako przeciwnik aborcji był za „ratowaniem dzieci nienarodzonych”, a to wydawało im się znacznie bardziej doniosłą kwestią moralną, z której zostaną rozliczeni na Sądzie Ostatecznym.
Harold odprowadza mnie do samochodu. Wsiadam, opuszczam szybę i zapinam pas.
- Nasze przebywanie na tej ziemi trwa krótko – mówi, pochylając się do okna auta. – Ale jeśli zostaniemy zbawieni, pójdziemy do nieba, a niebo jest na całą wieczność. Wtedy nie będziemy musieli więcej martwić się o środowisko. To jest najważniejsze. Myślę długofalowo.
Pandemicznie
Światy równoległe, Łukasz Lamza
Gdyby nie to, że to poglądy kształtują wiedzę, a nie wiedza poglądy, poleciłabym tą książkę na prezent dla każdego antyszczepionkowca w kraju. Ponieważ jednak świat jest taki a nie inny, jest to świetny pomysł na prezent dla tych, których antyszczepionkowcy wkurzają. Albo tych, którzy chcieliby ich zrozumieć.
Autor ma świetne pióro i wycelował je w zwolenników teorii spiskowych tego świata. Zastanawia się skąd biorą się poglądy antyszczepionkowców czy homeopatów i stara się dotrzeć do korzeni ich założeń. Jednym słowem, sprawdza czy to wszystko trzyma się jakoś kupy. Okazuje się, że teoria spiskowa teorii jest nierówna, jedne zasługują na mniej, inne na więcej szacunku, a ich obalanie wymaga czasem ogromnej ilości wiedzy.
Mogłoby się wydawać, że nie ma nic prostszego niż obalenie na gruncie nauki określonego nieprawdziwego stwierdzenia na temat szczepień. Gdy czyta się materiały antyszczepionkowców, czy to polskie, czy zagraniczne, regularnie pojawiają się w nich wciąż te same, dawno już skompromitowane argumenty, Są ich dziesiątki. Można by się zastanowić, dlaczego właściwie nie da się ich „po prostu obalić”. Problem tkwi w tym – co będzie przewijało się w tej książce jak mantra – że świat jest naprawdę, ale to naprawdę bardzo skomplikowany i nawet na pozór najprostsze stwierdzenia potrafi kryć w sobie setki subtelności, zaułków i zastrzeżeń. Wiele fałszywych tez nie da się „po prostu” obalić – czasem trzeba do tego długiego wykładu albo opasłego tomu.
W tym zresztą często tkwi moc argumentacji pseudonaukowej – w ciągu minuty można spokojnie wypowiedzieć dziesięć nieprawdziwych zdań, które będą intuicyjnie zrozumiałe dla publiczności, podczas gdy rozpracowanie ich zajęłoby wiele godzin i wymagałoby sięgnięcia do specjalistycznej wiedzy z zakresu fizyki, chemii, farmakologii, fizjologii człowieka i biotechnologii. Istnieją całe książki poświęcone wyłącznie cierpliwemu rozprawianiu się z tego typu nieprawdami. Ponieważ systematyczna walka z mitami na temat szczepień nie jest celem tej książki, spróbuję może na próbę zademonstrować, jak wygląda rozmowa z jednym tego typu „mikroargumentem” antyszczepionkowców: „rtęć w szczepionkach powoduje autyzm”. Potem przejdziemy do kwestii wartości i „brudnej codzienności” szczepień.
„Szczepionki są trujące, bo zawierają rtęć”
Jest to jedno z tych stwierdzeń, które mają wielką moc oddziaływania ze względu na szybkie, emocjonalne, negatywne skojarzenie. W tym przypadku to skojarzenie to „rtęć = źle”. Jest to jednak potężne uproszczenie, i to z dwóch powodów.
Po pierwsze, rtęć w czystej, pierwiastkowej postaci, w jakiej występuje choćby w staromodnych termometrach rtęciowych albo w niektórych związkach chemicznych, istotnie jest toksyczna. Samo występowanie w jakimś związku chemicznym atomu rtęci nie oznacza jednak z automatu, że ów związek jest szkodliwy dla zdrowia. Często podawaną przy tej okazji, bardzo dobrą analogią jest przypadek chloru: w temperaturze pokojowej czysty chlor jest żółtawym gazem, który w odpowiednio dużym stężeniu jest silnie toksyczny. Podczas I wojny światowej stosowano go zresztą jako broń chemiczną […] Dokładnie te same atomy chloru, jeśli złączyć je w odpowiednich proporcjach z atomami sodu, tworzą jednak sól kuchenną, NaCl.
Drugą sprawą jest stężenie. Niemal wszystko w odpowiedniej dużej dawce jest śmiertelne, a w odpowiednio małej – nieszkodliwe (chyba że wierzyć homeopatom, którzy twierdzą, że w bardzo małej dawce substancje na nowo zaczynają być aktywne biologicznie […]). Zresztą nawet solą kuchenną można się zatruć, chociaż co ciekawe, w tym przypadku zagrożenie wiąże się głównie z poziomem sodu, a nie chloru. […]
Krótko mówiąc, sama obecność danego pierwiastka w jakimś produkcie o niczym jeszcze nie świadczy. Sprawie trzeba się przyjrzeć bliżej – czy postać, w jakiej występuje, i jego stężenie są powodem do niepokoju. W przypadku obecności rtęci w szczepionkach nieporozumienie wynika z obu tych źródeł.
Po pierwsze, nie jest to rtęć pierwiastkowa, tylko prosty związek organiczny o nazwie tiomersal, będący środkiem antyseptycznym i grzybobójczym, zapewniającym bezpieczeństwo mikrobiologiczne szczepionek. W organizmie ludzkim związek ten zostaje rozbity; jedna „połówka” tiomersalu staje się związkiem o nazwie kwas tiosalicylowy, atom rtęci zaś pozostaje przyłączony do krótkiej węglowej końcówki tiomersalu i trafia do krwioobiegu w postaci związku o nazwie erylortęć…
I tak dalej!
Mundra, Sylwia Szwed
2020 to też rok protestów, rozmów o badaniach prenatalnych i w ogóle o rodzeniu. To też rok w którym przyszedł na świat nasz syn, więc lektury spod znaku polskiego położnictwa nas nie ominęły. Tutaj polecić możemy książkę Sylwii Szwed. To zapis 10 rozmów z polskimi położnymi. Tymi, które pracują lub pracowały w polskich szpitalach, a także dwóch posiadających skraje odmienne doświadczenie zawodowe – z Tanzanii i Danii. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, że jeśli chodzi o podejście do pacjenta i rodzącej, Polska plasuje się mniej więcej pomiędzy tymi dwoma krajami.
Lektura ta może być trochę przerażająca, szczególnie jeśli spodziewacie się dziecka. Polecam ją zarówno mężczyznom jak i kobietom. Może nawet bardziej mężczyznom. I każdemu, kto chciałby sobie wyobrazić jak wygląda rodzenie w Polsce. I jak mogłoby, gdybyśmy diametralnie zmienili swój sposób myślenia o służbie zdrowia.
Kiedy w 1983 roku rodziłam swoją pierwszą córkę, do kobiety, która była przypięta pasami do łoża boleści na sali porodowej po mojej prawej stronie, położne krzyczały: „Ty krowo!” (bo krowa ryczy). Do kobiety po lewej: „Ty świnio!” (bo się spasła). Ja ze strachu byłam cicho, co okazało się złą taktyką, bo nikt się mną nie zajął. Tak wtedy wyglądały polskie szpitale. Pełne odcięcie od rodziny, dziecko na osobnej sali. Ale już wtedy po korytarzu krzątała się niesamowita osoba, która usiłowała pomóc w rozpoczęciu karmienia piersią. Oficjalnie – ledwie ją tolerowano, ale to była jaskółka zmian. Wspominam ją z wdzięcznością do tej pory.
W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła rewolucja w podejściu do rodzących. Nowe metody, porody rodzinne i domowe, możliwość poruszania się i wyboru pozycji, dziecko razem z matką, nastawienie na pomoc (a nie przemoc). Przez pewien czas wydawało się, że ta zmiana jest jednym z niewątpliwych i wymiernych efektów demokracji. Można było zobaczyć w porodzie kluczowy moment egzystencji. Rola położnej się zmieniła: to już nie jest wykonawczyni odgórnych instrukcji, ale doświadczona przewodniczka, która wie, że potrzebna jest współpraca z rodzącą. Ba! W grę wchodzą nawet uczucia, bo pozwalają pozbyć się lęku, który blokuje otwarcie.
Jesteśmy w tej chwili w dziwnym momencie. Z jednej strony – poszukiwania poziomu reakcji instynktownych i nurt ekologiczny. Z drugiej – coraz większa medykalizacja porodu, rosnąca liczba cesarskich cięć. To, co mają do powiedzenia położne, z którymi rozmawia Sylwia Szwed, pozwala wśród sprzeczności odnaleźć pewien ład. Nie bez przyczyny w różnych kulturach tradycyjnych przypisywano akuszerkom mądrość, a nawet dostęp do ciemnych sił. One stoją u początku życia, widzą splot bólu i nadziei.
Tu jest Polska
Na koniec tegoroczne odkrycia z działu reportaży o Polsce.
Diabeł i tabliczka czekolady, Paweł Piotr Reszka
Reportaże skupione przede wszystkim wokół Lublina i Lubelszczyzny. Fajne, oryginalne tematy, które pamiętam z nagłówków gazet sprzed lat. Na przykład bunt zakonnic w klasztorze w Kazimierzu Dolnym. Oprócz tych, są też takie, których fajnymi nie wypada nazwać ze względu na gabaryt poruszanych kwestii. Mamy tu więc reportaże poruszające temat dostępu do łazienek (województwo lubelskie – obok podlaskiego – to miejsce gdzie łazienek w gospodarstwie domowym jest najmniej). Mamy reportaż o potrzebach seksualnych mieszkańców DPSów. O tym, że w Polsce dobre uczynki są przeliczane przez sąsiadów na złotówki. Jest też jeden reportaż, którego skończyć nie mogłam. Historia Jolanty K.
- My to możemy już tylko popatrzeć. Bo co innego? W internecie był taki artykuł o tym, że aktorka Anna Mucha jest sexy. Ale z powodu tych blokad nie wyświetlał mi się. Poczułem się wtedy zdyskryminowany. W związku z tym wystąpił do prokuratury, by ustaliła, czy mieszkańcy domu mają prawo być traktowani jak ludzie.
- Chodziło mi o pozbawienie nas swobodnego dostępu do internetu. Prokuratura sprawę przekazała na policję, a ta stwierdziła, że nie dostrzega przestępstwa. I wtedy poczułem się jak niższa warstwa społeczna – zwierza się Marian. – W jakich my czasach żyjemy. No ludzie! Nie o mój interes mi chodziło, ale o mieszkańców. Ja jestem człowiekiem odpowiedzialnym. Mam troje dzieci, na karku 6- lat. W domu pomocy prowadziłem bibliotekę. Zdarzało się, że książki pożyczałem z biblioteki miejskiej. Nasi mieszkańcy prosili mnie o tytuły erotyczne. Trochę wstydziłem się o nie pytać w mieście. Bo bibliotekarki się uśmiechały pod nosem. Że po co mi taka literatura. Ale seks w domu i tak był i będzie. Mój współlokator, też z niedowładem lewostronnym, kupował damskie używane majtki. Od sprzątaczki na przykład. Jak umarł, okazało się, że miał ich tam małą kolekcję.
Oświęcim, Marcin Kącki
Marcin Kącki to jeden z moich ulubionych polskich reporterów i kupuję jego każdą książkę z cyklu miast. Jak dotąd ukazał się „Białystok” i „Poznań”, a wiosną tego roku, w zbiegu z 75 rocznicą wyzwolenia obozu koncentracyjnego Auschwitz – Birkenau, właśnie „Oświęcim”. Mieście o takim nazwisku, które zna każdy na świecie i kojarzy z cmentarzem.
Na cmentarzu mieszkać trudno, a Oświęcim to miasto wcale niemałe i które ma już dość swojej niechlubnej popularności. Mieszkańcy nie chcą by ich miasto sprowadzać do baraków obozu koncentracyjnego. To chyba pierwsza książka, która poświęca Oświęcimiowi uwagę nie tylko ze względu na historię II wojny światowej. Czy to mieszkańcom się spodobało – to już inna sprawa, bo na wierzch wychodzą tu też inne ciemne kwestie jak wspomnienie pogromu Romów w latach osiemdziesiątych, zatruwanie środowiska przez lokalny przemysł i okropny odór z zakładu Synthos.
Na dachu kompleksu Hiltona Susuł postawił wielką wannę jacuzzi i saunę z widokiem. Widać z niej obóz. Siedzimy o północy w jacuzzi, żłopiemy drinki, patrzę w kierunku obozu, który spowija ciemność. – I co, jak się teraz czujesz? – pyta uradowny. – Jak esesman na urlopie.
Susuł prawie się krztusi, wybucham śmiechem.
Prawdę mówiąc, po raz pierwszy poczułem teraz, że nie jestem w mieście cmentarzu, Spoglądając z góry w nocne światła ulic, przez te bąbelki i szum luksusowej wanny, patrzyłem na Oświęcim jak na jedno z tysięcy miast w Polsce
Wanna z kolumnadą, Filip Springer
Rok bez książki Springera na naszej liście, to rok stracony. Zupełnie nie mamy ochoty polecać wam „Dwunaste. Nie myśl, że uciekniesz”. Ale z przyjemnością informujemy, że nakładem wydawnictwa Karakter na rynek wróciła „Wanna z kolumnadą”. Żadna nowość. Reportaż z 2013 r. W dodatku polecaliśmy go już w 2018. Ale ponieważ książka była niedostępna do kupienia przez dobrych kilka lat (poprzedni nakład się wyczerpał), a obecna edycja została udostępniona o dobrych kilka rozdziałów, to zachęcamy do niej ponownie.
***
Jak podsumował jej temat jeden z bohaterów tego reportażu: Pan musi być przygotowany na to, że nikogo te sprawy nie interesują.
A mowa w niej o polskiej przestrzeni. O tym dlaczego nasze bloki mają kolor lodów cytrynowych. Skąd pomysł by wybudować dom weselny z łukami triumfalnymi, fosami i weneckimi schodami. Dlaczego na środku górskiej hali możemy walnąć budynek na 100 km. Jak to się dzieje każdy ma głęboko w dupie gdzie i jak rozwiesi swoje billboardy i tablice reklamowe, gdzie zaparkuje, a gdzie wyrzuci swoje śmieci.
Te pozornie smutne i może i nudne tematy zostały przedstawione z humorem. Nie żartuję. Książkę kupcie koniecznie w wersji papierowej, bo jak jak to zwykle bywa z książkami Springera, zilustrowana jest ona świetnymi zdjęciami polskiej przestrzeni.
Gdy słyszę zatem pytanie, dlaczego w Polsce jest brzydko, opowiadam tę anegdotę i mówię: „Bo Polacy tak chcą”. I na wsparcie podaję historię 3 milionów drzew, które padły w Polsce między styczniem a czerwcem 2017 roku, gdy obowiązywała niesławna ustawa lex Szyszko. Ta liczba nie wzięła się znikąd, to ostrożny szacunek dr. hab. Zbigniewa Karaczuna ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, który wycięte drzewa starał się policzyć. Nic dobrego o Janie Szyszce powiedzieć nie umiem, ale wiem, że to nie on wyciął 3 miliony drzew. To wycięli Polacy.(Filip Springer, Gazeta, Wyborcza)