Znajomi – się dziwili. Spotkany w Tarnopolu na Ukrainie Polak wytrzeszczył oczy i upewnił się: „Jedzie tam własnym autem?”. Im bliżej granicy byliśmy, im dalej od Unii odjeżdżaliśmy, tym cała podróż stawała się w naszych sercach coraz bardziej sensacyjna, absurdalna i nieprzemyślana. Wszyscy pukali się w czoła, straszyli dziurami w drogach. A Eric Weiner autor „The Geography of Bliss” otwarcie mówi, że wino mołdawskie śmierdzi…
Czy warto jechać do Mołdawii?
Sądząc po reakcjach najbliższych, podejrzewamy, że niewiele osób zadaje sobie to pytanie. Mało kto jest zainteresowany wyjazdem do Mołdawii. Porównywana z siostrą Rumunią i pozbawiona dostępu do morza, nie stanowi konkurencji dla większości krajów tego regionu. Gór też nie ma, zabytków jest niewiele. Kiszyniów straszy drogami bez wymalowanych pasów ruchu i zrujnowanymi budynkami.
Czy warto więc jechać do Mołdawii?
Wciśnięta między Rumunię a Ukrainę Mołdawia spodoba się tym, którzy szukają nieoczywistych kierunków wakacji. Infrastruktura turystyczna dopiero tutaj raczkuje. Nie oczekujcie więc luksusów za niską cenę – konkurencja jest za mała żeby ceny spadły w dół. Jeśli jednak w podróży szukacie trochę niewygody i lubicie konfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością, Mołdawia to idealny kierunek.
My pojechaliśmy tam w 15 rocznicę wstąpienia Polski do Unii. I był to wyjazd pełen refleksji, tym bardziej że jechaliśmy tam autem, przez Ukrainę.
Przeczytaj też
Czy warto zwiedzać Kiszyniów
Cristinę poznałam na stażu w Budapeszcie. Do pracy ściągnęła ją inna koleżanka z Mołdawii. Obie mówiły oczywiście po rosyjsku i rumuńsku, a do tego francusku i angielsku. Cristina znała też grecki i hiszpański. Ten ostatni dzięki pracy z Latynosami w amerykańskim fast foodzie. Szybko się dogadałyśmy, bo w międzynarodowym towarzystwie ewidentnym było, że rzeczywistość polska ma więcej wspólnego z Mołdawią niż Finlandią. Zawsze miała w zanadrzu dobrą historie, których nigdy nie udało mi się potwierdzić z innymi Mołdawianami. Kiedy pytałam, czy Mołdawia ma dostęp do morza, mówiła: „Nie, ale mamy rzekę”.
Zresztą odpowiedź ta wcale nie jest od parady. Chodzi o to, że Mołdawia mimo braku dostępu do morza Czarnego, ma na tej rzece najprawdziwszy port morski. I to mimo że ten fragment wyjątkowo głębokiej delty Dunaju to tylko 600 metrów!!!
Tego typu historie zwabiły nas w maju 2019 roku do Kiszyniowa.
Pierwszego dnia w Kiszyniowie łapiemy na ostatnią chwilę nocleg na Airbnb. Obrypany blok, przed wejściem sklep z ogromnymi warzywami i sznury suszących się ubrań. Samochody po parkowane na klepisku wokół drzew. Przed blokiem chyba nasz gospodarz. Pakuje rzeczy do mercedesa sklejonego z trzech aut. Mówi po rosyjsku z silnym akcentem. Trajkocze cyrylicą, ale w końcu orientuje się, że od 2 minut nic nie mówimy i przerzuca się na rosyjski łamany przez angielski. Pokazuje mieszkanie i każe zdejmować buty, bo „psy srają na ulicy”.
Dopiero następnego dnia mieliśmy spotkać Cristinę.
Na kiszyniowskim osiedlu
Cristina powiedziała, że domofon nie działa więc rano włoży kamień w drzwi wejściowe. A jej klatkę schodową poznamy po tym, że stoi przed nią samochód jej sąsiada. I że prawdopodobnie sąsiad będzie ten samochód mył, bo myje go co dziennie.
Klatkę schodową znaleźliśmy bez problemu choć nie spodziewaliśmy się, że samochód stoi tak bardzo pod nią. Auto wygląda na nieźle zadomowione. W przednim kole nie ma w ogóle powietrza. Mam też wrażenie, że właściciel wykonał specjalną wylewkę przy schodach żeby ułatwić sobie wjazd w żywopłot. Dzień i noc stoi przy nim wiaderko z myjką. Sąsiad chyba mieszka na parterze i nie lubi rozstawać się ze swoją maszyną. Gdyby otworzył okno i zaczął głaskać je po dachu, to nawet bym się nie zdziwiła.
Cristina zna albo niedługo pozna wszystkich sąsiadów bloku. W ostatnim miesiącu przyszedł jej rachunek za ogrzewanie w wysokości 100 euro. Kwota astronomiczna. W mieszkaniach nie ma żadnej regulacji temperatury, brakuje chyba też izolacji. W zimę w mieszkaniu jest 32 stopnie na plusie, bo sąsiad odpowiedzialny za ogrzewanie ma jakieś 92 lata. A wszystko to w ramach miejskiego ogrzewania. Dlatego Cristina postanowiła założyć indywidualne gazowe ogrzewanie. Nie jest to zupełna nowość, po widoku elewacji widać, że co najmniej dwóch innych sąsiadów też już się na to zdecydowało.
Żeby plan wprowadzić w życie, trzeba udać się do urzędu miasta. Tam posłuchać o tym, że jest się nieodpowiedzialnym, bo przecież bez centralnego zamarznie w nocy, będzie jej zimno, przeziębi jajniki, a przecież nie ma jeszcze dzieci. Potem, kiedy już uda się postawić na swoim, musi przygotować projekty, przejść szkolenie z obsługi gazu i co najważniejsze: zdobyć podpisy wszystkich mieszkańców bloku, którzy muszą zgodzić się na zmianę ogrzewania. Na szczęście urząd jest w miarę wyrozumiały – nie musi być 100%, ale większość na pewno. Jakieś 80.
Kiedy ją odwiedzam, Cristina ma już 3 podpisy. Sąsiedzi z góry ją zalali, więc korzystając z chwilowego poczucia winy wydębiła od nich zgodę. Czwarty zdobyła już po naszym wyjeździe. Sąsiadka zgodziła się podpisać, jeśli Cristina wpuści ją do swojego mieszkania. Ktoś ukradł jej tulipany z ogródka i chce sprawdzić czy to przypadkiem nie ona.
Centrum Kiszyniowa
Wszelkie próby uniknięcia zwiedzenia najbardziej reprezentatywnej części Kiszyniowa zostały zduszone w zarodku. Cristina pokazuje mi pocztówki z najważniejszymi budynkami w stolicy: katedra, kolumna Stefana Wielkiego, nawet nieczynny, rozlatujący się budynek cyrku. Wsiadamy w trolejbus i kupujemy papierowe bilety u biletera, przedstawiciela zawodu skazanego na wymarcie, ale wciąż sztucznie podtrzymywanego przy życiu w Mołdawii. Stąd zaczyna się obowiązkowa trasa wokół katedry, łuku triumfalnego i budynków rządowych rozmieszczonych w okolicach Placu Zgromadzenia Narodowego i ulicy 31 sierpnia 1989. Zaglądamy na drinka do Propagandy, jednej z najpopularniejszych knajp w okolicy. Ta część miasta przypomina Warszawę na początku lat 2000. Już jest dokąd wyjść, ale jeszcze mało kogo na to stać. Przechadzamy się niedaleko czynnego całą dobę targu kwiatów i zaglądamy przez okna do rozświetlonych, prawie pustych restauracji.
Zachód słońca nad miastem. Alejki parku Valea Morilor – dawniej Centralny Park Kultury i Wypoczynku Leninowskiego Komsomolu – wypełniają się rowerzystami, biegaczami i spacerującymi rodzinami. Po chodnikach szurają deskorolki. Widać inwestycje. Rządowe, ale niekoniecznie mołdawskie. Drogi budują Amerykanie, schody odesskie w miejskim parku remontuje Rumunia. Rosjanie ponoć nie budują nic, ale są. Język rosyjski słyszy się na ulicach, nie da się dostać dobrej pracy bez znajomości rosyjskiego. Kiedy Mołdawia uzyskała niepodległość, wielu dziennikarzy państwowej telewizji nie potrafiło mówić po rumuńsku, mimo że został wpisany w konstytucji jako język państwowy.
W drodze do Orheiul Vechi
Embargo nałożone na handel z Rosją uderzyło w gospodarkę Mołdawii z mocą tarana. Dotąd większa część eksportu owoców i warzyw płynęła właśnie tam. Trzeba było znaleźć nowych odbiorców. Ale zakochany w ekologicznym jedzeniu Zachód nie chce płodów z Mołdawii, dopóki ta nie zacznie dostarczać owoców jak z folderu. Nie stosuje się tu takiej ilości pestycydów co w Unii. Winogrona maja pestki. Dla wielu importerów to deal breaker. W Rosji nikt nie sprawdzał, czy w winogronach są pestki.
Jedziemy do Orheiul Vechi. Tamtejszy skalny klasztor to numer jeden we wszystkich polskich przewodnikach po Mołdawii. Droga jak stół. Prowadzi nie tylko do klasztoru, ale chyba przede wszystkim do położonego niedaleko miasta Orhei. Drogę postawił burmistrz.
Burmistrz Orhei to miliarder Ilan Shor, skazany dwa lata temu na 7,5 roku więzienia za oszustwa bankowe. Zdefraudował co najmniej 300 mln dolarów, co lokalne media opisywały w nagłówkach jako „kradzież stulecia”. Miliard dolarów zniknął z kont trzech mołdawskich banków. PKB całego kraju wynosi nieco ponad 8 miliardów.
W Orhei ma jakieś 21 tys. mieszkańców. Poza odnowieniem dróg, Shor zafundował miastu trochę większy ogródek jordanowski. Jest tu kilka dmuchanych zjeżdżalni, karuzele, park linowy, równo przystrzyżone chodniki i fontanny. Wstęp całkowicie darmowy. W letnie weekendy do Orhei przyjeżdżają ludzie z całej Mołdawii.
Shor został też niedawno posłem. W plebiscytach na najpopularniejszego polityka zajmuje 3 miejsce w kraju.
Może warto dla mołdawskiego wina?
Obok klasztoru Orheiul Vechi, mołdawskie wino i szampany odpowiadają za rozpoznawalność Mołdawii na świecie. A jeśli nie na świecie to przynajmniej w krajach byłego bloku radzieckiego.
Mołdawskie szampany przeszły podobną drogę co wina Tokaju. Przed upadkiem ZSRR Mołdawia była jednym bogatszych krajów Związku. Szampany i wina lały się szerokim strumieniem. Potem przyszły lata dziewięćdziesiąte i czasy konkurencji.
Warto wiedzieć, że przemysł winiarski w Mołdawii nie jest tworzony dla ludu. W Mołdawii pija się szczególnie wina domowej roboty, a nie te butelkowane w znanych winnicach. W związku z tym ceny zwiedzania, zakupów czy degustacji win (o noclegu nie wspomnę) w takich znanych miejscach jak Cricova czy Purcari wcale nie powalają na kolana. Jest to zdecydowanie towar luksusowy przeznaczony dla wyżej klasy średniej. Festiwale wina uświetniają tu koncerty gwiazd muzyki popularnej.
Jeśli chcecie poczytać więcej o mołdawskim winie, zapraszamy do naszego poprzedniego wpisu.
Mołdawskie drogi
Do granicy z Mołdawią w Mamałydze dojeżdżamy z prędkością może 30 km/h. Panuje tam atmosfera piątkowego popołudnia. Wszyscy mówią po angielsku. Nadwyrężamy sobie szyje, żeby zobaczyć w końcu te mołdawskie drogi. Jesteśmy przygotowani na wysiadanie z auta, powolne przetaczanie się przez każdy wertep. Szeptem wjeżdżamy na trasę M14 i z prędkością 100 km/h pędzimy do Kiszyniowa.
Kilka lat temu rząd rozpoczął rewolucyjny program Better Roads. Turyści wjeżdżający od Ukrainy mogą odetchnąć z ulgą, bo trasa M14 jest w bardzo poprawnym stanie. Po drodze prawie żadnych miejscowości. Tylko pastwiska, pagórki i małe jeziora, a w okolicach Kiszyniowa przepiękne lasy bukowe.
Więcej o drogach i technicznych kwestiach związanych z odwiedzaniem Mołdawii autem, przeczytacie w naszym poprzednim wpisie.
A czy nam się podobało?
Jeśli nie jest to do końca jasne, to rozwiejemy teraz wszelkie wątpliwości. Mołdawia bardzo przypadła nam do gustu. Nie mamy też złudzeń – gdyby nie towarzystwo Cristiny patrzylibyśmy na to miejsce inaczej, zaglądali w inne kąty. Na pewno nie trafilibyśmy pod klatkę schodową zamieszkałą przez samochód sąsiada. Jeśli więc cenicie sobie, tak jak my, spotkania z ludźmi, Mołdawia wam się spodoba.
Nieźle piszesz. Tak trzymaj.
Bardzo fajny wpis! Uwielbiam taki klimat 🙂