Święta tuż za rogiem, a ty wciąż nie wiesz co zapakować w kolorowy papier z Rossmana, obwiązać kokardką i z dumą ustawić pod choinką?
Skończyły ci się pomysły, a najwyraźniej przyszła twoja kolej by kupić chrześniakowi quada?
Zapomnij, wyrzuć foldery zachęcające do zakupu zegarków Sławomira Nowaka i perfum. Podaruj komuś książkę! A jeśli nie wiesz jaką, pod nos podsuwamy ci kilka naszych rekomendacji. Książki, które w tym roku możemy z ręką na sercu polecić. Co by trochę ułatwić wam wybór, niektóre z nich okrasiliśmy krótkim fragmentem.
„Dzikie Wybrzeże”
Czytanie książek Johna Gimlette’a to wejście w buty naszych rodziców. Tak musieli się czuć czytając w latach osiemdziesiątych Kapuścińskiego i oglądając Tony’ego Halika. Czytając i oglądając miejsca, o których nigdy nawet nie marzyli. O ile do Gruzji możesz dolecieć Wizzairem, a do Azji Południowo-Wschodniej trafiła już Małgorzata Rozenek i TVN, o tyle północny skraj Ameryki Południowej jest wciąż dla większości terra incognita. John Gimlette zabiera cię w podróż po dorzeczu Ziemi Wielu Wód, o której nawet nie można powiedzieć że jest pełna niedostępnych miejsc. Ona po prostu jest niedostępnością. W epoce satelity miejsce to jest wciąż niezbadane i pełne tysięcy metrów kwadratowych rwących rzek, gór, dżungli a nawet sawanny. Ale książka przysparza okazji nie tylko do refleksji nad siłami przyrody, ale też naturą człowieka. To na Dzikim Wybrzeżu toczyła się nieludzka katorga francuskich więźniów w typie Papillona. Tutaj swoje miejsce na Ziemi znalazła sekta wielebnego Jima Jonesa – Jonestown – której mieszkańcy popełnili zbiorowe „rewolucyjne samobójstwo” w 1978.
Południowoamerykańscy Indianie tereny między Orinoko i Amazonką od zawsze nazywali Guianą, „Ziemią Wielu Wód”. Europejscy odkrywcy nie od razu jednak docenili trafność tej nazwy. Na starych mapach, francuskich i angielskich, obszar ten oznaczony jest jako „Equinoctiale” albo „Caribana, Ziemia Dwudziestu Jeden Plemion”. Holendrzy początkowo widzieli tu swoją „Nową Zelandię”. Dopiero później wymyślili nazwę, która lepiej oddawała to co czuli, niosąc obietnicę niebezpieczeństwa, ryzyka, bogactwa, a może nawet pożądania: Wilde Kust – „Dzikie Wybrzeże”. W całej Ameryce Południowej nie ma drugiego takiego miejsca; blisko półtora tysiąca kilometrów błotnistego wybrzeża, przechodzącego w moczary, gęstą puszczę, a następnie – w głębi lądu – w pasma prastarych gór o spłaszczonych szczytach. Człowiek nigdy nie wziął tej ziemi w pełne posiadanie. Na całym wybrzeży nie ma jednego naturalnego portu, a tam gdzie kończy się błoto, zaczyna się las. Pokrywa osiemdziesiąt procent powierzchni regionu i nawet dziś nie przecina go żaden trakt. Rzadka sieć dróg trzyma się głównie wybrzeża. Bez samolotu podróż w głąb lądu może potrwać cztery tygodnie, a to dopiero początek kłopotów. (John Gimlette, Dzikie Wybrzeże, fragment)
„Planeta Kaukaz”
Cała trylogia kaukaska Wojciecha Góreckiego jest warta polecenia. Jeśli jeszcze żadna z nich nie trafiła do twoich rąk to warto zacząć od początku – od całej „Planety Kaukaz”, pełnej opowieści przede wszystkim o nasyconym mitami Północnym Kaukazie. Nie ważne czy osią opowieści jest jesiotr w Dagestanie czy bojownicy Czeczeni, Górecki rozkochuje czytelnika w głębokich cieniu dolin i zapomnianych mieszkańcach jurt, oglądających na stepie amerykańskie telenowele. Tygiel kulturowy Kaukazu przyciąga bogactwem osobowości, narodów, kultur i języków.
Sowchoz powierzono mu jeszcze za Andropowa. Odtąd żelazną ręką prowadzi go przez wszystkie zakręty ostatniej historii Rosji. Najgorzej wspomina dzień, kiedy moskiewscy demokraci wpadli na pomysł prywatyzacji gospodarstw rolnych. Od razu zgłosili się chłopi, którzy chcieli wydzierżawić kawał pastwiska. – Myśleli, że wszystko wolno! – oburza się mocno już wstawiony dyrektor. – Wywaliłem ich na zbitą mordę, nie będą majątku rozkradać. Bydło! Hołota! – krzyczy, waląc butelką w kant stołu.
Kilka dni później byłem w innej części stepu. Na toczkę Badmy Badmajewa, należącą do sowchozu Czyłgir, trafiliśmy przypadkiem. Chcieliśmy wpaść gdziekolwiek na kałmucką herbatę, bo słońce mocno przygrzało i męczyło pragnienie. W stepie zajść do obcych ludzi to rzecz normalna, wędrowca wszędzie przyjmą i ugoszczą. Toczka była wyjątkowo licha. Składała się z obórki, drewnianej budy na narzędzia oraz dwuizbowej chałupy z polepą zamiast podłogi i folią w oknach zamiast szyb.
Ostatnie pieniądze Badma dostał w pracy pięć lat temu. Jak żyje? To proste – mięso i mleko ma swoje, chleb piecze sam. Kiedy kończą się cukier i mąka, wyprawia się z baranem na targ do Elisty. Podrzuca go szwagier, który jest w kołchozie szoferem. Największym problemem są ubrania, na ubrania już nie starcza.
Właśnie włączyli prąd i Badma uruchomił telewizor. Prąd dają godzinę dziennie, akurat w porze, gdy moskiewska ORT pokazuje amerykańską telenowelę. Pasterz z żoną i trzyletnim synem zasiadają przed ekranem i patrzą pełni skupienia na egzotyczny świat mężczyzn w garniturach i kobiet w pięknych sukniach. (Wojciech Górecki, Planeta Kaukaz, fragment)
„Chleb i proch”
Jeśli i was uwiedzie czar Kaukazu to Chleb i proch są pozycją obowiązkową. Książka szczególnie przydatna kiedy wybieracie się już tam na miejsce – czyli do Gruzji. Jest to opowieść o pieszej wędrówce autora ze wschodnich granic Gruzji na zachód – do dzikiej Swanetii. Pierwsza lektura trochę mnie znużyła, pełno w niej nazw dolin, wspólnot, szczytów… Tymczasem kilka miesięcy później, siedząc już w namiocie w Swanetii, otoczona ze wszystkich stron przez gzy, w pełni doceniłam nie tylko szczegółowość opisu (która pozwala traktować tą książkę trochę jak przewodnik, a trochę jak wehikuł czasu), ale również świetny styl Andersona, który jest prawdziwym, pełnym humoru, erudytą.
Dato zdobył broń dla Toma i dla mnie, dwie strzelby Lee Enfield 303. Nasze kieszenie wypchano kulami i razem z innymi poszliśmy nad rzekę poćwiczyć strzelanie. Bakar i Dato nieśli swoje kałasznikowy, Beka i Lewan mieli strzelby myśliwskie. Wszyscy jednocześnie zaczęlismy strzelać, huk był straszliwy, a mnie udało się postrzelić jakąś sporą górę. To był jedyny akt przemocy, jakiego miałem dokonać za pomocą swojej strzelby podczas tej wyprawy, poza nieustannym waleniem się nią w głowę przy upadaniu na oślep z rozmaitych skał. Ale odmowa noszenia broniła była nie do pomyślenia – równie dobrze mógłbym ogłosić, że jestem wegetarianinem albo gejem.
Tego wieczoru, gdy rozmyślałem nad sekretami myślistwa i próbowałem pojąć, o co tutaj chodzi, jeśli o cokolwiek, ze swojego miejsca na werandzie ujrzałem wysokiego, jasnowłosego, młodego brodacza ubranego w sztruksy i elegancki sweterek w serek, zmierzającego w naszą stronę wielkimi krokami. Przedstawił się: miał na imię Daniel, był Duńczykiem, kształcił się w Wielkiej Brytanii, rzucił studia w Moskwie i przyjechał z Tbilisi żeby zobaczyć Czewsuretię. Natychmiast stwierdził, że jest gotów zapolować na niedźwiedzia i do nas dołączyć. Nieprawdopodobne, ale łączyły nad rozmaite znajomości i wspólni przyjaciele. Szybko okazało się, że Daniel zna się na wszystkim – wie, ile kosztuje helikopter i jakie są najlepsze sposoby na zastrzelenie niedźwiedzia – i Chewsurowie błyskawicznie go zaakceptowali. Nie miał kurtki ani namiotu – dysponował jedynie małym kawałkiem plastikowej płachty, w którą owijał się na noc i wyglądał wtedy jak wielka, świeżo kupiona ryba.(Tony Anderson, Chleb i proch, fragment)
„13 pięter”
13 pięter jest dla kredytu hipotecznego tym, czym Fight Club jest dla wizyty w IKEI. Jeśli kiedykolwiek nosiłeś się z zamiarem wzięcia kredytu na 30 lat jest to twoja lektura obowiązkowa przed złożeniem ostatniego podpisu. Książka opisująca problemy i braki rynku mieszkaniowego w Polsce, dotyka tematu czarnej historii reprywatyzacji kamienic w Warszawie, sposobów na zamieszkanie w stołecznych lokalach usługowych oraz kredytów we frankach.
Pewnego dnia w bramie pojawią się kartki. Będzie na nich napisane, że zmienił się właściciel budynku, że wkrótce przyjdą pisma co dalej. Albo że będzie remont i na jakiś czas trzeba się będzie przeprowadzić do lokali zastępczych. Albo numer konta, na które teraz trzeba wypłacać czynsz. Albo dwa numery. Nikt się pod tymi informacjami nie podpisze.
Treść ogłoszeń nie ma żadnego znaczenia. To po prostu początek procesu. Kartki mają tylko zasiać niepewność. Pierwsze pojawią się jakoś przed długim weekendem albo przed świętami. To dobra pora na sianie strachu. Ludzie zaczną o tym mówić – na schodach, na podwórzu, w kolejce po bułki.
Potem przyjdzie pełnomocnik właściciela. Zadzwoni do drzwi, wejdzie jak do siebie. Nie pokaże żadnych kwitów, żadnego upoważnienia, nic z tych rzeczy. Po prostu wejdzie i powie kim jest. Nie dba o to czy mu wierzą czy nie. Może nawet się nie przedstawi. Będzie z nim jeszcze kilka osób, też wejdą. Zajrzą do kuchni, do sypialni, otworzą szafy i zobaczą co w nich leży. Nic nie wytłumaczą. Rozmawiać będą raczej między sobą. Że tu się wymieni podłogę, tam okna, tę ścianę się pewnie wyburzy. Potem wyjdą. Na odchodnym rzucą, że będzie podwyżka czynszu.(…)
Potem zaczną się remonty. To będzie jakoś w listopadzie albo na początku grudnia. Wymontują bramę, drzwi na podwórze i wszystkie okna na klatce schodowej. W pustych mieszkaniach też. Zakręcą tam kaloryfery, żeby było jeszcze zimniej. Może pekną i coś zaleją. Wtedy trzeba będzie wyłączyć ogrzewanie.
Na podwórzu zerwą bruk, od ulicy ustawią rusztowania i powieszą na nich jakieś szmaty, żeby w mieszkaniach zrobiło się ciemno. Zerwą barierki z balkonów. Wykopią wzdłuż murów głębokie doły i niczym ich nie zabezpieczą. Do bramy będzie się wchodziło po uginającej się desce. Jak ktoś ma małe dziecko albo jeździ na wózku, to ma problem. (..)
Potem znowu pojawią się u lokatorów. Znów będą wchodzić jak do siebie, zaglądać w talerze. Zmienią ton, z pan, pani, przejdą na ty. Będą tak mówić nawet do starszych ludzi. „Musisz się wyprowadzić”, „Zmusimy cię”, „Osobiście cię stąd wyniosę”. (Filip Springer, 13 pięter, fragment)
„Byliśmy przyszłością”
Jest to jedna z tych książek, po którą sięgnęłam nie mając kompletnie żadnych oczekiwań. Wiedziałam tylko tyle, że jest opowieścią o życiu w izraelskim kibucu, a okazała się być czymś znacznie więcej. To pięknie napisana, sentymentalna podróż w przeszłość, do czasów w których ruch kibucowy przeżywał w Izraelu swój największy rozkwit. Czytelnika z zewnątrz na pewno zaskoczą zwyczaje i reguły rządzące tymi komunami. Byliśmy przeszłością jest pełne poezji, młodzieńczej świeżości, ciekawości świata. Z kart książki wręcz przebija się słońce pustyni, wszystko tu jest tak inne od znanego nam świata. Sentyment do czasów młodości na szczęście nie przeszkodził autorce w (wydaje mi się) obiektywnej ocenie mechanizmów wspólnot. Świat kibucu to świat budowany od podstaw, społeczność, która tu i teraz kształtuje swoją tożsamość budowaną w opozycji do świata kapitalizmu. Świat, w którym istnieje przede wszystkim „my”, a nie „ja”.
Dla nas, dzieci, prawdziwymi bohaterami nie zawsze byli dorośli z kart oficjalnej historii kibucu, tej spisanej w Księdze jubileuszowej i opowiadanej z okazji rozmaitych rocznic. Od najmłodszych lat wiedzieliśmy, że w naszym Jechiam i we wszystkich innych kibucach od jeziora Genezaret po pustynię Negew odbywa się ciągła rotacja, że wciąż zmieniają się osoby na wysokich, najbardziej cenionych stanowiskach, takich jak sekretarz czy administrator.
Jednak ani wtedy, ani później nie zorientowaliśmy się, że na innych stanowiskach nie było żadnej rotacji. Nikt nie chciał zamienić się z praczkami. Nikt nie marzył o syzyfowej pracy kobiet obierających ziemniaki, tych, które przez kilkadziesiąt lat przesiadywały w kuchni na niskich stołeczkach przy wielkich kotłach. Nikt nigdy nie zastąpił też sprzątaczki, która utrzymywała w czystości prysznice i wspólne toalety. (…)
Większość pracowników sektora usług stanowili członkowie ogniska Ludzie Pracy. (…) Ognisko Ludzie Pracy tworzyli uchodźcy wojenni, syjoniści, którzy po wojnie wstąpili na Węgrzech do Haszomer Hacair i w ramach ruchu oraz za jego pieniądze wyemigrowali do Izraela. Mówili potem: – Do dziś nie wiadomo, co było skuteczniejsze: argumenty ideologiczne czy czekolada i dobre papierosy. (Jael Neeman, Byliśmy przyszłością, fragment)
„Cynkowi chłopcy”
Warto czasem sięgnąć do pozycji noblistów. Swietlana Aleksiejewicz to wybitna reporterka opisująca trudne, społeczno-historyczne tematy z perspektywy jej często pomijanych uczestników. W „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” zawarła wspomnienia kobiet uczestniczących w walkach w czasie II wojny światowej, „Cynkowi chłopcy” to zbiór przemyśleń i wspomnień internacjonalnych – radzieckich żołnierzy, którzy walczyli w Afganistanie oraz matek, których synowie należeli do tego kontyngentu.
Książka ta wali po głowie jak obuch siekiery, na pewno nie czyta się jej jednym tchem, zwłaszcza, że każdy rozdział i podrozdział to odrębna, mała-wielka historia okrucieństwa wojny. Tylko dla czytelników o mocnych nerwach.
„Delhi”
Indie podobno można albo kochać albo nienawidzić. Rana Dasgupta przybliża czytelnikowi rewolucję, która zachodzi w mentalności tego ogromnego kraju, a w szczególności w stolicy. Delhi to mozaika portretów współczesnych Hindusów, pochodzących z różnych środowisk – handlarza narkotyków zaopatrującego yuppies w kokainę, pracownika call center w Gurgaon, miliarderów, których nigdy nie spotkamy na liście Forbesa. Poznajcie miliardera i jego lokaja, w których rezydencji przez lata dochodziło do morderstw oraz nawróconego kanciarza, który po spotkaniu z guru przeżył odnowę duchową. Przez opowiedziane historie przenikają do nas również sylwetki postaci historycznych – Indiry Ghandi, Jawaharlal Nehru, Ghandiego. Jednak mimo że książka jest głęboko osadzona w tym jednym, azjatyckim kraju, jest to opowieść o każdym państwie, przechodzącym szybką przesiadkę pomiędzy jednym ustrojem a drugim. Są tu ofiary i zwycięzcy, kilometry szarej i czarnej strefy, wynaturzenia kapitalizmu i romans pieniędzy z władzą. Historia o tragedii narodu i cieniach jego historii.
– Od strony filozoficznej wygląda to tak: jeśli dusza ojca albo dziadka, który kochał cię za życia, po śmierci nie zdoła przejść na następny, wyższy poziom, to będzie ci dokuczać i cię nękać, dopóki nie zrobisz wszystkiego, aby ją wyzwolić. W Indiach są dwa, trzy święte miejsca, do których trzeba pojechać, by wyzwolić dusze przodków, z zaklętego ziemskiego kręgu. Tę ceremonię może odprawić tylko syn. Dlatego Hindusi mają takiego pierdolca na punkcie synów; wierzą, że nie zostaną zbawieni i nie przejdą na wyższy poziom, dopóki syn nie spali ich zwłok i nie dopełni stosownego obrzędu. Więc w tym roku, dwadzieścia dwa lata po śmieci ojca i dziadka, wreszcie udało mi się zrobić, co należy, żeby uwolnić się od pitr dosz. Czuję zdecydowaną różnicę. Nawet guru powiedział: „No połowa roboty za tobą”. Naprawdę mam wrażenie, że jeden kanał mam absolutnie czysty, coś wyjątkowego. Bo w zasadzie, jeśli człowiek chce osiągnąć mistrzostwo, to wszystkie trzy kanały muszą być całkowicie czyste – wtedy znika pitr dosz, przodkowie już nie robią trudności,a ich grzechy, które bierze się na swoje konto, zostają odkupione. W hinduizmie ideał syna to facet, któremu wszystko sprzyja do tego stopnia, że z dowolnego poziomu jest w stanie wyzwolić dwadzieścia jeden pokoleń swoich przodków i zapewnić im zbawienie. To najbardziej idealny syn, jakiego można sobie wymarzyć. (słowa Puneet’a – Rana Dasgupta, Delhi, fragment)
Książki Billa Brysona
Jak zawsze dobrym pomysłem na prezent są książki Billa Brysona. Nadają się na prezent na każdą okazję i dla każdego ciekawego świata czytelnika. Szczególnie polecamy:
„W domu”
O czym w zasadzie jest ta książka, a raczej o czym nie jest? Jeśli zastanawiasz się nad tym jak udekorować swoją sypialnię, możesz nie odnaleźć tutaj odpowiedzi na dręczące cię pytania. Jeśli jednak chcesz poznać historię poprzednich wcieleń każdego pokoju znajdującego się w twoim obecnym mieszkaniu, to jesteś na najlepszej drodze do oświecenia. Historia twojego domu łączy ze sobą absolutnie wszystko – począwszy od produkcji i handlu lodem, poprzez Statuę Wolności i na wystawach EXPO skończywszy. Doskonałą zarówno dla posiadaczy warsztatów, jak i kobiet spędzających życie między kuchnią a sypialnią.
„Krótka historia prawie wszystkiego”
Tytuł mówi sam za siebie. Jest to fascynująca podróż po wszystkim. Jeśli znasz kogoś, kto chciałby choćby prześlizgnąć się po powierzchni pojęć takich jak Wielki Wybuch, ewolucja, wyginięcie dinozaurów czy mapowanie genomu, zadaje te wszystkie niewygodne pytania o pochodzenie życia na Ziemi, nie wie skąd biorą się warkocze spadających gwiazd – to prezent dla nich!
Przeciętny ziemski gatunek istnieje tylko około 4 milionów lat, więc jeśli chcesz być przez miliardy lat, to musisz stać się równie elastyczny jak atomy, z których jesteś zbudowany. Musisz być gotowy do zmiany wszystkiego – kształtu, rozmiarów, koloru, przynależności gatunkowej — dosłownie wszystkiego, i to nie jeden raz, lecz wciąż od nowa. Łatwiej to powiedzieć niż zrobić, ponieważ procesy, które rządzą tymi zmianami, całkowicie przypadkowe. Aby przejść od „pierwotnych atomowych orek protoplazmy” (jak ujęli to Gilbert i Sullivan) do obdarzonej świadomością, wyprostowanej, współczesnej istoty ludzkiej, musiałeś wielokrotnie mutować nowe cechy w precyzyjnie dobranych momentach, a wszystko to w ciągu niewiarygodnie długiego czasu. W ciągu ostatnich 3,8 miliarda lat naprzemiennie unikałeś tlenu, a następnie uzależniałeś się od niego, miałeś płetwy, kończyny, skrzydła, składałeś jaja, machałeś w powietrzu rozwidlonym językiem, miałeś łuski, futro, żyłeś pod ziemią, mieszkałeś na drzewie, byłeś wielki jak jeleń, byłeś mały jak mysz, miałeś jeszcze miliony różnych innych cech. Wystarczyłoby najmniejsze odchylenie od któregokolwiek z tych ewolucyjnych imperatywów, abyś obecnie zlizywał algi ze ścian w jaskiniach, wylegiwał się na skałach w towarzystwie setek innych morsów albo wydmuchiwał powietrze przez otwór na szczycie głowy, aby zanurkować na głębokość 20 metrów po kolejną porcję smakowitych robaków piaskowych. (Bill Bryson, Krótka historia prawie wszystkiego, fragment)
„Piknik z niedźwiedziami”
Piknik… to opowieść drogi – dokładnie o pieszym szlaku prowadzącym wzdłuż Appalachów. Jak sama nazwa wskazuje pełno tam niedźwiedzi i innej dzikiej zwierzyny. Bill Bryson udaje się w podróż po w zasadzie zapomnianym przez amerykańskich turystów górskim trakcie, prowadzącym przez tysiące kilometrów z południowych stanów Ameryki Północnej aż do granicy z Kanadą. Chwilami śmieszna, a chwilami przerażająca historia nie tylko o górach i szorstkiej męskiej przyjaźni, ale chyba również o przechodzącym moje pojęcie braku zainteresowania Amerykanów aktywną turystyką.